Katastrofy górnicze cz.2

Katastrofy górnicze (cz. 2)

W XIX w. pod panowaniem pruskim dochodziło na Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim – pod zaborem rosyjskim – do katastrof, które zaliczano do największych w dziejach górnictwa nie tylko na ziemiach polskich.
Na terenie Michałkowic (dziś dzielnica Siemianowic Śląskich) od 19 listopada 1803 r. istniała kopalnia „Fanny”, eksploatowana od 1804 r. przez właścicieli Michałkowic, rodzinę von Rheinhaben.
Musiała przynosić znaczne zyski, bo w 1815 i 1821 r. została powiększona. Jednak w 1823 r. doszło w niej do pożaru wyrobisk, którego nie udało się opanować. Wprawdzie w maju 1829 r. została połączona z polem „Theresienswunsch”, pod nazwą skonsolidowana kopalnia „Fanny”, jednak jeszcze w… 1855 r. Józef Lompa pisał: „[Kopalnia gorejąca w pobliżu Siemianowic]. Niby stary cmentarz leży tu przestrzeń, podnoszą się tu licznie mogiły. W niektórych miejscach wybuchają dymy i płomienie jako świadki wewnętrznego działania żywiołu. Z ostrożnością można tu na powierzchni tylko postępować, dokąd się jeszcze podziemny ogień nie dostał. Jak nieobliczalne bogactwo to idzie na zniszczenie. [...] Czyniono tu już wszelkie możebne próby, aby ogień przytłumić, ale bez skutku. Kopalnia wciąż pali się, a są miejsca, gdzie już płomieniom nic do strawienia nie pozostaje. Traci się tam bardzo wiele. Mimo tego Śląsk posiada jeszcze bardzo wiele palnego materiału”…
Działającą na polu „Theresienswunsch” i „Chassee” kopalnię „Fanny” w 1892 r. od michałkowickich Rheinhabenów kupił książę Hugon zu Hohenlohe-Oehringen, którego spadkobiercy w 1923 r. połączyli ją z kopalnią „Hohenlohe”. Podczas wielkiego kryzysu, 31 marca 1933 r. kopalnia „Hohenlohe-Fanny” została unieruchomiona.
Inna kopalnia „Fanny” została założona na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Pod wsią Sosnowice w dobrach sieleckich (dziś sosnowiecka dzielnica Sielec) pochodzącego ze Śląska Opolskiego hrabiego Jana Renarda od 1856 do 1875 r. plenipotentem i głównym inżynierem górniczym był pochodzący również ze Śląska Herman Moebius. Pod jego kierunkiem w 1857 r. rozpoczęto w Sielcu budowę, a od 1858 r. eksploatację odkrywkowej kopalni „Fanny”.
Wkrótce potem w 1863 r. na Dębowej Górze w dobrach Renarda powstała pierwsza głębinowa kopalnia „Ludmiła”. Nazywano ją w późniejszym okresie kopalnią „stary Renard”. Miała dwa szyby wydobywcze: „Moebius” i „Jan” o głębokości 80 m, wyposażone w parowe maszyny odwadniające i wyciągowe oraz własną kotłownię. Szybami tymi eksploatowano pokłady 501 i 510. W 1873 r. w kopalni „Ludmiła” wydobyto 90 tys. t węgla.
Po śmierci hrabiego Jana (w 1874 r.) od 1875 r. dyrektorem dóbr jego spadkobierców był kolejny inżynier górniczy ze Śląska, Ludwik Mauve. O sytuacji w zarządzanych przez niego kopalniach może świadczyć fakt, że w 1879 r. dwaj urzędnicy starej kopalni „Renard” zostali pobici przez robotników ponieważ obniżyli im płace.
Po wprowadzeniu przez Rosję w 1877 r. wysokich ceł produkcyjnych na granicy z Niemcami spadkobiercy Renarda sprzedali w latach 1879 – 1885 dwanaście parcel gruntowych różnym przedsiębiorcom niemieckim, którzy chcąc się utrzymać na chłonnym rynku rosyjskim zaczęli w Zagłębiu Dąbrowskim lokować filie swoich zakładów i finansować m.in. budowę fabryk i hut. Transakcje te ograniczyły możliwości wydobycia węgla, gdyż pod nowymi zakładami trzeba było zachować filary ochronne. Mimo to w 1880 r. wraz z właśnie uruchomioną kopalnią „Fryderyk” z kopalni „Ludmiła” wydobyto 127 780 t węgla.
Jednak w 1881 r. właśnie w owej nowoczesnej jak na te czasy, ale od początku mającej problemy z odwadnianiem kopalni „Ludmiła” doszło do wielkiej tragedii: do wyrobisk wdarły się nagle olbrzymie ilości kurzawki. W galaretowatym mule na zawsze pozostało około 200 górników. Trwające w następnych latach próby odwodnienia kopalni zakończyły się fiaskiem. Doprowadziło to do podjęcia decyzji o rozbudowie kopalni „Fanny” w Sielcu, którą początkowo nazywano „nowy Renard”.
W latach 1880 – 1883 zgłębiono na jej terenie dwa szyby: „Eulenburg” i „Renard” o głębokości 220 m, pogłębione następnie (w 1886 r.) do 280 m., dzięki czemu udostępniono pokład 500. Po ponad stu piętnastu latach od tamtych wydarzeń kopalnia owa zakończyła z dniem 31 grudnia 1997 r. działalność. Czy dziś, po prawie dziesięciu latach ktoś jeszcze pamięta pod jaką nazwą działała od 1956 do 1997 r.?
W tym roku mija 110 rocznica innej wielkiej tragedii. Na nocnej zmianie 3 marca 1896 r. w kopalni „Kleofas” wybuchł pożar, który spowodował śmierć ponad 104 górników. Kopalnia „Kleofas”, której ojcem chrzestnym był sam Karol Godula uzyskała nadanie w 1840 r., a eksploatowano ją od 1845 r. na terenie dóbr załęskich pod wsią Katowice (dziś katowicka dzielnica Załęże), należących najpierw do żydowskiego kupca i przedsiębiorcy z Bytomia, dzierżawcy folwarku w Bogucicach, Loebla Freunda, a następnie do dyrektora dóbr hrabiego A. M. von Renarda ze Strzelec Opolskich, Karola Neumanna. Kopalnię, która w 1867 r. została zatrzymana, od spadkobierczyni Goduli, Joanny Gryzik-Schaffgotsch kupiła w 1880 r. firma „Georg von Giesche Erben” i uruchomiła ją ponownie w 1886 r.
Dziesięć lat później, gdy na początku marca trwał strajk górników Zagłębia w Karvinie firma spadkobierców Giszego wykorzystywała nadarzającą się koniunkturę do zwiększenia zysków. Dlatego – według szczegółowej rekonstrukcji, jakiej dokonał Robert W. Borowy we wszechstronnym opracowaniu „Wczoraj – dziś – jutro… kopalni >>Katowice-Kleofas<<. Historia węglem pisana” – w środę 3 marca, zjeżdżająca o godzinie 18 na dół nocna zmiana została wzmocniona do 135 osób.
Spośród nich pięciu pracowników obsługi maszyn miało uszczelnić rurociąg parowy ówczesnego szybu „Frankenberg” (współcześnie „Fortuna I”). Około godziny 21.30 jeden z nich, Karol Kott, który zwykle obsługiwał starą maszynę odwadniającą, postanowił przelać do swojej lampy naftę, którą wcześniej ukradł. W trakcie przelewania nafta się rozlała i zapaliła drewniany podest oraz pobliski stos desek. Kottowi i pozostałym „maszynowcom” nie udało się ugasić pożaru. Ostrzegli więc pracujących poniżej górników, wycofali się w górę do poziomu 125 m i pięćdziesięciometrową przecinką przedostali się do szybu wylotowego „Walter” (współcześnie „Fortuna II”). W panice nie zamykali za sobą tam wentylacyjnych na poziomie 125. O pożarze zameldowali dopiero po wyjeździe na powierzchnię.
Tymczasem pod szybem „Frankenberg” paliła się już obudowa szybu, a pozostawienie otwartych tam na poziomie 125 powodowało, że gazy pożarowe odwróciły prądy powietrza. Dym i czad zaczął podążać szybem „Frankenberg” w dół do poziomu 444 m. Zagroziło to polu głębinowemu „Recke”: o godzinie 24 zanotowano w meldunku nocnym, że górnicy przy szybie „Recke” zostali wówczas chwilowo zmuszeni do wyjazdu ponieważ mimo gaszenia wodą nastąpiło odwrócenie prądów powietrza. Wkrótce jednak gorące gazy wdzierające się na pole „Recke” odwróciły prąd powietrza i porwane w górę spaliły tamy wentylacyjne, a następnie przecinką wydostały się na poziomie 126 m do szybu „Walter”.
W tym momencie, tzn. około godziny 21.50 zimne powietrze wlotowe porwało je znowu w dół i rozprowadzało w dwie strony: „1) szybikiem przez przekop na poziomie 126 do zachodniej części pola wschodniego II i dalej przez pole zachodnie do szybu” „Cezar”, „2) przekopem południowym na poziomie 162 m w kierunku pola wschodniego I i szybu >>Schwarzenberg<<, zasilając po drodze przodki korytarzowe w pokładzie >>Środkowym<< i w pokładzie >>Kleofas<<”.
Około godziny 22.00 nastąpiło odwrócenie prądu powietrza w szybie „Walter”, skąd wraz z kłębami dymu i gazami pożarowymi zaczęły się wydobywać płomienie. W tym czasie rozpoczęto izolowanie szybu „Recke” od szybów „Walter” i „Frankenberg” tamami przeciwpożarowymi pomiędzy poziomami 126 i 162.
Około godziny 22.10 po raz pierwszy dymy i gazy wdarły się na krótko do eksploatowanych pól pokładu „Cleophas”. Najprawdopodobniej wówczas zostali zaskoczeni wszyscy górnicy z tego pokładu. Zapaliła się wówczas tymczasowa drewniana obudowa szybu „Cleophas”, co znów spowodowało odwrócenie ciągu powietrza. Do godziny 22.30 dokonała się tragedia ludzi w pokładzie „Cleophas” i pozostałych częściach pola wschodniego I oraz w zachodniej części pola wschodniego II i w polu zachodnim.
Wkrótce potem zaczęła się hekatomba górników we wschodniej części pola wschodniego II w pobliżu szybu „Schwarzenfeld”. W bardzo gęstych dymach i gazach pożarowych, które wdarły się do tej części pola ich szanse przeżycia były minimalne. Jednak jeszcze przed godziną 23.00 słychać było wołania z dołu szybu „Schwarzenfeld”. W tym czasie na teren kopalni dotarł dyrektor Bernhardi.
Podczas otamowywania szybu „Recke” okazało się, że świeże powietrze przedostawało się do szybu „Frankenberg” z dolnych poziomów. Do szybu „Walter” skierowano wodę z głównego odwodnienia na szybie „Recke”, co doprowadziło nie tylko do przytłumienia ognia, ale także odwróciło ciąg powietrza w szybie „Recke”, którym zaopatrywano w świeże powietrze 120 ludzi ciągle pracujących na pokładzie 501 w polu głębinowym „Gerhard”. Dlatego konieczne było przerwanie gaszenia szybu „Walter” wodą.
Około godziny 23.30 po przeanalizowaniu wcześniejszego meldunku posłano do szybu „Schwarzenfeld” sztygara Franciszka Nieslona, który na miejscu zastał m.in. dwóch praktykantów ze szkoły górniczej Adolfa i Offczarczyka. Szyb w tym czasie jeszcze normalnie wentylował i w rezultacie wylatujące nim rozgrzane gazy utrudniały zjazd lub wyjazd z dołu. Po opuszczeniu ręcznym kołowrotem na dół blaszanej beki służącej do zjazdu wyciągnięto z szybu prawie zaczadzonego i poparzonego ogniem z pieca wentylacyjnego Jan Tomanka II, który był przodowym.
Tomanek poinformował o czternastu nieprzytomnych górnikach leżących pod szybem. Sztygar Nieslon posłał więc do szybu „Cezar” po kosz wyciągowy i ponownie opuścił na dół bekę z notesem. Nikt nie wyjechał, jednak przodowy Skudrzyk napisał, że kilku ludzi żyje, ale nie mają sił wejść do beki. Dlatego Nieslon podjął decyzję o wychłodzeniu szybu, aby dostać się na dół. Musiało to spowodować odwrócenie ciągu powietrza w pokładzie „Cleophas”, jednak innego wyjścia nie było.
W tym czasie z pokładu „Gerhard” nadgórnik Piotr Wieczorek skierował załogę pola głębinowego do dalszego otamowywania szybu „Recke” i „Cleophas”. Teren był zasilany powietrzem od szybu „Recke”, co doprowadziło do przewietrzenia przekopu południowego aż po pokład „Środkowy” („Mittel”), gdzie uratowano dziesięciu górników. Około godziny 24.00 zakończono izolowanie szybu „Recke”, a Wieczorek zaczął wyprowadzać swoich 120 ludzi.
W celu rozbicia „fludrów”, którymi była odprowadzana woda, która zbierała się za obmurowaniem szybu „Schwarzenfeld” sztygar Nieslon opuszczał się trzy razy w gęsty dym i gorące gazy z paleniska wentylacyjnego. Bez skutku. Dopiero jeden z praktykantów, Offczarczyk, kazał odkryć przedział, którym opuszczano bekę i zerwać od strony południowej deskowanie wieży. Dzięki temu do szybu wpadło zimne powietrze, co umożliwiło Nieslonowi i jego ludziom opuszczenie się na głębokość około 40 m. Dopiero wówczas udało im się rozbić „fludry” i skierować wody do szybu. Spowodowało to kolejną zmianę ciągu i „Schwarzenfeld” stał się szybem wlotowym. W pokładzie „Cleophas” ustał przepływ powietrza, a w konsekwencji – przewietrzanie gazów i dymów pożarowych, które nawet zaczęły się cofać. Wyrobiska były bardzo zadymione, zwłaszcza, że szyby wentylacyjne „Cezar” i „Schwarzenfeld” przestały pełnić rolę wylotowych, a rozgrzany przewodami parowymi „Recke” słabo wciągał powietrze…
Po sukcesie akcji z „fludrami” sztygar Nieslon był tak wyczerpany, że musiał wezwać pomoc z dyrekcji, a w międzyczasie nakazał umocować do lin sprowadzony właśnie z szybu „Cezar” metalowy kosz druciany.
Z dyrekcji do szybu „Schwarzenfeld” skierowano sztygara pola wschodniego – Wiktora Tomasczewskiego (po latach, od 1935 do 1941 r. był dyrektorem kopalni „Kleofas”), który po przybyciu na miejsce stwierdził, że szyb lekko wciąga powietrze. Natychmiast wraz z jednym przodowym zjechał na dół. Pod szybem znalazł 18 leżących lub siedzących górników. Czterech dawało słabe oznaki życia. Tomasczewski załadował do kosza jednego z owej czwórki i wraz z przodowym wysłał go na powierzchnię. Po około 20 minutach zjechało na dół dwóch innych górników. Jednego sztygar zostawił pod szybem jako sygnalistę, a drugi jako konwojent wywoził najpierw żywych, potem martwych kolegów. W międzyczasie odszukał jeszcze trzech martwych górników w okolicy szybu (z jego relacji wynikało, że musieli zginąć nagłą śmiercią…).
Kiedy na dół zjechał cieśla Paweł Krzyżowski, razem ze sztygarem ruszyli w górę, w stronę pola wschodniego I. W rezultacie ich nawoływań odnaleźli się czterej przodowi, którzy robili razem na nocnym filarze. Okazało się, że uciekli przed gazami do chodnika wentylacyjnego za tamy i uszczelnili je. Dzięki temu przetrwali w 30 metrowej komorze z czystym powietrzem. Wkrótce odnalazło się trzech dalszych przodowych i jeden wozak. Tomasczewski nakazał wyjazd.
Dopiero około godziny 5.00 rano Tomasczewski z Krzyżowskim ruszyli ponownie na przeszukanie pola wschodniego. Przedzierali się w zastygłych dymach około 900 m, aż do upadowej, gdzie odnaleźli sześciu martwych górników i – nieco dalej – nieżywego nadgórnika Blaeschke, który zginął podczas otwierania tamy bezpieczeństwa. Gdy Krzyżowski zaczął tracić przytomność, Tomasczewski z trudem odprowadził go pod szyb. Tam spotkał sześcioosobową drużynę ratowniczą nadsztygara Goguel’a, z którą wrócił po odnalezionych poległych kolegów. Tym razem poszli inną drogą do chodnika podstawowego i otwarli tamy wentylacyjne. W ten sposób około godziny 9.00 rozpoczęli ostateczne przewietrzanie pola wschodniego. Według relacji W. Tomasczewskiego dymy ustępowały w stronę szybu „Cezar” i pola zachodniego. Około 10.00 uznano pole wschodnie za przewietrzone. Wówczas dopiero przez szyb „Schwarzenfeld” wyniesiono wcześniej odnalezionych sześciu martwych górników i poległego nadgórnika Blaeschke. Szybem tym wywieziono też wszystkich pozostałych żywych i martwych. Na powierzchni ustalono, że brakuje 3 ludzi.
Po dwunastu dramatycznych godzinach, gdy uratowana część załogi kopalni, łącznie z pracownikami dozoru, po prostu nie była w stanie kontynuować akcji, zawieszono ją w południe 4 marca. W tym czasie w zadymionych wyrobiskach zagubiły się dwa zastępy ratownicze. Odnalazły się dopiero około godziny 22.00. Niestety, dwóch ratowników zginęło.
Akcję wznowiono o 6.00 rano w piątek, 5 marca. Wówczas na upadowej V odnaleziono brakujących poprzedniego trzech martwych górników, a następnie udało się dotrzeć do szybu „Cezar”, gdzie natrafiono na kolejnych 12 poległych, ale odnaleziono też dwóch cudem ocalałych. Około 21.00 zakończono uszczelnianie pola pożarowego, co zakończyło akcję.
Wzięło w niej udział oprócz załogi kopalni „Kleofas” ponad 300 górników i 20 pracowników dozoru z kopalni „Gische” (współcześnie: „Wieczorek”), „Heinitz” („Rozbark” w Bytomiu), „Ferdinand” („Katowice”), „Konig” („Prezydent” w Chorzowie), „Myslowitz” („Mysłowice”) i innych. Wyróżnili się w niej szczególnie przodowi Theodor Burian, August Pohl i P. Wieczorek oraz sztygarzy F. Nieslon i W. Tomasczewski. Swoją ofiarność przepłacili ciężkim zatruciem cieśla P. Krzyżowski i F. Nieslon.
Według oficjalnej listy zatrudnionych poległo 104 górników. Jednak R. W. Borowy w swoich badaniach ustalił miejsce pochówku 105 poległego i na podstawie analizy akt „Giesche S.A.” w katowickim Archiwum Państwowym oraz artykułu R. Regulskiego „Wiek po tragedii” („Skarbnik” 1996, nr 3, s. 4-5) twierdzi, że „liczba wszystkich poległych, zarówno członków załogi jak i ratowników mogła wynosić około 110 – 115 osób”.
Było wśród nich 32 kawalerów, ale 73 pozostawiło wdowy (12 było w ciąży) z 207 dziećmi w wieku do 16 lat oraz rodziców i młodsze rodzeństwo, którzy do tego czasu pozostawali na ich utrzymaniu. Większość z nich mieszkała w okolicach Załęża, ale pochodzili ze Śląska Opolskiego. Trzech miało powyżej 55 lat, szesnastu – do 20 lat (w tym dwóch szesnastolatków), a 85 pozostałych było w wieku od 21 do 55 lat. Dziś o ich tragicznej śmierci przypomina masowy grób na cmentarzu w katowickim Dębie.
Najdłużej spośród uratowanych żył Jan Swadźba, który jeszcze w 1956 r., w 60 rocznicę tragedii uczestniczył w jej obchodach.
Połączone kopalnie „Katowice-Kleofas” fedrują nadal w Katowickim Holdingu Węglowym. Jest więc nadzieja, że pamięć o tamtej katastrofie i o ludziach, którzy w niej zginęli oraz o tych, którzy narażali swoje życie dla ratowania towarzyszy – nie zaginie.

Roman Adler