Wywiad z Jerzym Markowskim

Jerzy Markowski, wiceminister przemysłu i handlu w rządzie Józefa Oleksego oraz wiceminister

gospodarki w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza

 Plus-Minus: Całe życie przepracował pan w górnictwie. Ale chyba już by pan nie proponował wnukom kariery w tym zawodzie?
Jerzy Markowski: (śmiech) Nie za bardzo, bo mam dwie wnuczki. Nie nadają się na górników. Nawet syn nie pasuje - ma ponad 197 cm wzrostu, a takiego wysokiego wyrobiska w Polsce nie ma. Jestem ostatnim górnikiem w naszej rodzinie. Czwarte pokolenie, udokumentowane. Ojciec był sztygarem, dziadek i pradziadek byli górnikami. Kim ja innym mogłem być? 
 
A jednak w pewnym momencie porzucił pan górnictwo dla polityki. 
Prawdę mówiąc nigdy nie byłem takim prawdziwym politykiem, raczej upolitycznionym działaczem gospodarczym, który rozumie się na górnictwie lepiej niż inni. Pracę w górnictwie rozpocząłem w 1968 roku, w Kopalni „Szczygłowice”. Przez 9 lat przeszedłem od górnika do nadsztygara - cały czas pod ziemią, na froncie wydobywczym. W tym czasie skończyłem wieczorowo studia inżynierskie i zostałem inżynierem-górnikiem. Potem pracowałem w Kopalni „Knurów” i Kopalni „Sośnica”. W tej drugiej zaczynałem znowu od sztygara, a skończyłem na stanowisku głównego inżyniera górniczego i tam zastał mnie przełom polityczny, czyli 1989 rok. Kopalnie stały się samodzielnymi przedsiębiorstwami, na stanowiska kierownicze zaczęto organizować konkursy. No to stanąłem do konkursu na dyrektora Kopalni Węgla Kamiennego „Budryk”, w czerwcu 1990 roku, i wygrałem go. Zostałem dyrektorem kopalni w budowie i w likwidacji.
 
Po co budowano kopalnię przeznaczoną do likwidacji?
To nie tak. Mogła być albo wybudowana, albo zlikwidowana. Do likwidacji przeznaczono Elektrownię Atomową „Żarnowiec” w budowie, Zakłady Chemiczne „Police”, Elektrownię „Opole” i Kopalnię „Budryk”. Jak pokazała historia „Police” pracują do dzisiaj, Elektrownia „Opole” - też i Kopalnia „Budryk” do dziś wydobywa węgiel. Tylko „Żarnowca” nie udało się wybudować. Wydobycie węgla w Kopalni „Budryk” ruszyło w marcu 1994 roku. Przyjechał do nas ówczesny premier - Waldemar Pawlak, przeciął wstęgę. A równo rok później,  w marcu 1995 roku, premier Józef Oleksy powołał mnie do rządu. Przy czym to wcale nie była pierwsza propozycja rządowa. 
 
A kto pana wcześniej ciągnął do rządu?
Już za rządu Jana Olszewskiego dostałem propozycję stanowiska, ale gdybym wtedy odszedł z kopalni, to budowa nie zostałaby ukończona. Nikt by mi nie uwierzył, że nie odszedłem ze strachu, iż tej inwestycji nie da się skończyć. Dlatego odmówiłem i budowę dokończyłem. Za drugim razem proponowano mi wejście do rządu Waldemara Pawlaka, do Ministerstwa Przemysłu, którym kierował Marek Pol. Tyle, że jemu moja kandydatura się nie podobała. Uważał, że jestem za bardzo progórniczy. Zatem rozmowy nie zostały sfinalizowane. Dopiero premier Oleksy skutecznie ściągał mnie do rządu. 
 
Po co był mu pan potrzebny?
Wymyślono, że skoro na Śląsku są same problemy, nie ma co zrobić z milionami ton węgla, które zalegały na hałdach, przeciętnie raz na miesiąc wybucha tam jakiś strajk, to trzeba znaleźć Ślązaka, który zna się na rzeczy i coś z tym zrobi. I znaleziono mnie. Myślę, że taką motywacją kierował się premier Oleksy.  Natomiast działacze lewicy wcale sią z nim nie zgadzali. Pamiętam pismo Zbyszka Zaborowskiego - lidera śląskiego SLD do Aleksandra Kwaśniewskiego, że powołuje się do rządu kogoś spoza szeregów lewicy. Kwaśniewski, wówczas szef klubu SLD i idea SdRP, zaprosił mnie do siedziby partii na Rozbrat. Powiedział: „chcę pana doktora poznać”. Bo ja w 1986 roku zrobiłem też doktorat z górnictwa. Poznawaliśmy się przez siedem minut, przeszliśmy na ty i potem Kwaśniewski mówił, że są dwie osoby ze Śląska, które się przydały Warszawie. Jako pierwszego wymieniał jakiegoś piłkarza, którego nazwiska nie pamiętam, a drugiego - mnie. (śmiech)
 
Wspominał pan o problemach, które wtedy przygniatały Śląsk. Skąd się wzięły? Czy były wynikiem transformacji?
Problemy górnictwa były efektem zarządzania i roli węgla w czasach PRL. Po pierwsze górnictwo obarczone było balastem różnych funkcji społecznych i kulturalnych. Po drugie w 1989 roku, w tej branży, pracowało 480 tys. ludzi, w 72 kopalniach. Wydobywaliśmy 180 mln ton węgla rocznie. To wszystko trzeba było przeorganizować. Pierwszą zmianę wdrożył rząd Tadeusza Mazowieckiego, czyli nadał kopalniom samodzielność. Każda kopalnia stała się oddzielnym przedsiębiorstwem państwowym i od tego momentu każda miała na siebie zarabiać. Na początku ta samodzielność nieźle nam wychodziła, ale szybko okazało się, że kopalnie nie potrafią samodzielnie sprzedawać węgla. W PRL-u zajmował się tym Węglozbyt na terenie kraju, a za granicą - Węglokoks. W momencie, gdy postanowiono w rządzie, że kopalnie mają to robić same, stworzono grunt pod tzw. afery węglowe. Zaczęły się szwindle, wyłudzanie węgla przez różnych szemranych pośredników, którzy niekoniecznie chcieli za ten węgiel płacić. Poza tym, wydobycie było za duże, a nikt nad tym nie panował. W 1994 roku, gdy rozpoczęliśmy wydobycie w Kopalni „Budryk”, nadpodaż węgla wynosiła 72 mln ton rocznie, w stosunku do potrzeb rynku. Dzisiaj całe górnictwo wydobywa ok. 50 mln ton rocznie.
 
I co pan z tym zrobił, gdy został pan ministrem?
Musiałem sobie jakoś radzić. Zawsze mi się wydawało, że ktoś znajdujący się na wyższym poziomie decyzyjnym ma do dyspozycji analizy, wiedzę doradców, sztaby ludzi. A okazało się, że jako członek rządu musiałem się kierować własnym instynktem i kompetencjami. Im wyżej, tym bardziej byłem sam. Nie zapomnę mojej pierwszej rozmowy z wicepremierem, ministrem finansów - Grzegorzem Kołodko, który przyjechał wizytować mój resort. Spytał mnie: „panie doktorze, czy pan czuje się reprezentantem górnictwa w rządzie, czy rządu na Śląsku.” Odpowiedziałem, że zawsze czuję się reprezentantem górnictwa. Nie spodobało mu się to. Powiedział, że muszę się wyzbyć mentalności dyrektora kopalni, a nauczyć spojrzenia makroekonomicznego. Odpowiedziałem mu wtedy, że gdy kopalnia nie ma pieniędzy na wypłatę pensji dla 3 tys. ludzi, to wtedy żadna doktryna polityczna, żadna makroekonomia nie jest skuteczna. 
 
A panu jako dyrektorowi zdarzało się nie mieć na wypłaty?
Niestety tak. Proszę pamiętać, że na początku lat 90-tych cenę węgla uznano za czynnik inflacjogenny. W związku z tym wzrost cen węgla został odgórnie zablokowany. Rosły ceny węgla na rynku międzynarodowym, a my musieliśmy go sprzedawać po cenach narzucanych. Mieliśmy potężne koszty, wynikające z zatrudnienia i z infrastruktury, której nie mogliśmy tak po prostu zlikwidować, a jednocześnie nie mogliśmy zarabiać. Gdy byłem ministrem, tona węgla kosztowała 25 dolarów, a na rynkach zagranicznych 60 dolarów. A wie pani, że niedawno był taki czas, iż cena tony węgla dochodziła w Polsce do 200 dolarów? A inflacja ani drgnęła, czyli teoria o inflacjogennym charakterze cen węgla była fałszywa. Za to z powodu utrzymywania tych niskich cen, górnictwo popadło w ogromne kłopoty finansowe. Na wypłatę wynagrodzeń zaciągaliśmy kredyt poręczony przyszłymi przychodami ze sprzedaży węgla. Doszliśmy do takiego punktu, że 90 proc. wydobywanego węgla było zablokowanego przez banki na poczet spłaty kredytów. Pieniędzy na inwestycje nie mieliśmy w ogóle. Wszyscy mówili, że na Śląsku ma być spokój, tylko nikt nie mówił jak to osiągnąć. 
 
To jak pan sobie poradził?
Zredukowałem zatrudnienie o 56 tyś. ludzi, bez zwolnień, bo nie miałem pieniędzy na odprawy. Po prostu wymuszałem uprawnienia emerytalne.  Poza tym odcinałem od górnictwa wszystko co było ciężarem: kluby sportowe, ośrodki kultury, szpitale, obiekty socjalne, infrastrukturę miejską. Byłem ostatnim ministrem, który nie miał żadnych pieniędzy na restrukturyzację, a mimo to zwiększyłem wydajność w górnictwie i nie miałem żadnych strajków. Za moich czasów powstały na Śląsku małe firmy, świadczące różne usługi dla kopalń. W styczniu 1996 roku skończył się rząd Józefa Oleksego i rozpoczął się rząd Włodzimierza Cimoszewicza. Znikło Ministerstwo Przemysłu i Handlu, a powołane zostało Ministerstwo Gospodarki. Premier Cimoszewicz powołał mnie na wiceministra w tym resorcie. Za czasów tamtego rządu rozpoczęły się intensywne starania o przyjęcie Polski do Unii Europejskiej i negocjacje o warunkach naszej akcesji, a ja jeździłem do Brukseli tłumacząc wszystkim, na czym polega energetyka, bezpieczeństwo energetyczne, górnictwo, hutnictwo, itd.
 
Znajdował pan w Europie zrozumienie dla spraw górniczych?
Różnie bywało. Najgorsi byli Anglicy. Chyba jeszcze byli w szoku po posunięciach Margaret Tatcher, która zlikwidowała 270 kopalń. Choć moim zdaniem to nie były kopalnie, tylko bieda-szyby, bo zatrudniały po kilkadziesiąt osób. W każdym razie oni strasznie upierali się,  żebyśmy przyjęli ich filozofię likwidacji. Dużo większym zrozumieniem wykazywali się Niemcy i Francuzi, którzy sami mieli dużo kopalń. Jakoś udało nam się dobrnąć do końca kadencji, a potem nastał rząd Jerzego Buzka i minister Janusz Steinhoff, który dostał 100 mln zł i za nie wyprowadził z górnictwa 120 tys. osób. 
 
Jak na Śląsku była odbierana restrukturyzacja przeprowadzona przez rząd Buzka? 
Bano się jej. Ale Buzkowi od początku udzieliła wsparcie Solidarność, zatem miał po swojej stronie najsilniejszy związek zawodowy. Po za tym - jak mówiłem - Buzek miał pieniądze i zaoferował górnikom odprawy osłonowe - 54 tys. zł. na osobę. Wydawało się, że są to ogromne pieniądze. 
 
 
Na tamte czasy to były ogromne pieniądze.
Górnicy myśleli czego sobie za te pieniądze nie kupią, gdy je brali. Po pół roku już ich nie mieli. Ale warunkiem odprawy było to, że do górnictwa nie wrócą. Wtedy przydały się te małe firmy, bo ludzie mieli się gdzie podziać. Zlikwidowano przerost zatrudnienia w górnictwie i nic się złego nie stało. 
 
Zatem to było słuszne posunięcie?
Oczywiście. Bez tego w naszym górnictwie byłoby dużo gorzej. Ale popełniono też błędy - zlikwidowano wtedy 24 kopalnie, w tym również takie, które niedawno były intensywnie rozbudowywane, bo miały zasoby węgla, również koksowego. To zrobiono bez głowy. Generalnie jednak nie było alternatywy. Dokładnie to samo robili wtedy Niemcy, którzy mieli dużo mniejsze górnictwo i dużo większe środki. 
 
Z którym premierem pracowało się panu lepiej - Oleksym czy Cimoszewiczem?
Oleksy nie bardzo wnikał w moje sprawy. Gdy chodziłem na posiedzenia Rady Ministrów, to spotkałem się z sympatycznymi pytaniami typu: „co tam słychać na Śląsku?”. Zauważał natomiast, że rosły mi słupki poparcia społecznego. Natomiast Cimoszewicz to zupełnie inny człowiek - obsesyjnie zasadniczy. W 1997 roku na Śląsku, w Kopalni „Bielszowice”, doszło do wypadku - tąpnięcie i ludzie zginęli. Pięciu górników zostało odciętych pod ziemią. Przez lata byłem ratownikiem, zatem natychmiast nakazałem rozpoczęcie działań. Około piątej rano zadzwonił do mnie szef gabinetu premiera, że Cimoszewicz chce się ze mną widzieć najwcześniej jak to możliwe. W URM byłem przed siódmą, jeszcze przed premierem. Przed ósmą przyszedł premier, zostałem wezwany do jego gabinetu, spodziewałem się kawy, albo żebym mógł przynajmniej usiąść. Ale premier Cimoszewicz stał i mówi o mnie: „niech mi pan wytłumaczy jaka jest przyczyna katastrofy, kto jest winien i co możemy zrobić?”. Myślę sobie: „skoro stoi, to znaczy, że nie ma czasu”.  Mówię więc: „nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie szczegółowo w ciągu kilku minut. Proszę przyjąć do wiadomości, że przegraliśmy z naturą, nikt nie jest na razie winien i robimy wszystko to co trzeba”. Popatrzył na mnie i powiedział: „pan się na tym zna, zatem wierzę panu”. To było w stylu Cimoszewicza - uwierzyć w czyjeś kompetencje. A ja 14 lat byłem ratownikiem górniczym, przeprowadziłem ponad 80 akcji i naprawdę się na tym znałem. 
 
A co pan uważał za swój największy sukces w rządzie?
Namawia mnie Pani na nieskromność. Przeprowadziłem przez parlament Prawo Energetyczne w 1997 roku, a byliśmy jedynym państwem europejskim bez takich regulacji. Mój podpis widnieje na dokumentach powołania większości stref ekonomicznych, które powstawały jako alternatywne miejsca pracy na Śląsku. Razem z Ministrem Finansów - Andrzejem Olechowskim doprowadziłem do zaciągnięcia kredytu przez rząd na budowę połączenia energetycznego pomiędzy Polską, a krajami Unii Europejskiej, za pośrednictwem którego eksportowaliśmy nadwyżki energii. Ta inwestycja spłaciła się w ciągu trzech lat. Drugie takie połączenie energetyczne uruchomiliśmy pomiędzy Polską, a Szwecją. Najpierw my sprzedawaliśmy energię do Szwecji, potem przez jakiś czas Szwedzi sprzedawali energię nam, a tej zimy znowu oni kupowali od nas, bo powyłączali swoje elektrownie jądrowe i teraz mają deficyt energii. Oddłużyłem też Kopalnię „Bogdanka” -  Skarb Państwa przejął jej długi, a firma została przekształcona w spółkę akcyjną. Dziś „Bogdanka” jest najlepszą polską kopalnią. No i wynegocjowałem z wicepremierem Jagielińskim pierwszy kontrakt regionalny dla Śląska. 
 
A największe wyzwanie z jakim się pan mierzył gdy wszedł do rządu?
Największym wyzwaniem był mój przełożony, Minister Klemens Ścierski, z zawodu energetyk. W Polsce toczyła się odwieczna wojna między energetykami, a górnikami. Górnicy chcieli sprzedawać węgiel jak najdrożej, a energetycy -  kupować jak najtaniej. Statystyki były nieubłagane - straty górnictwa były wprost proporcjonalne do zysków energetyki. Na koniec 1996 roku górnictwo miało 20 mld zł strat, a energetyka 20 mld zł zysku. Gdybyśmy umieli się tym podzielić, to oba sektory wyszyłyby na zero. Problemem było to, jak Ministra Ścierskiego pozyskać dla górnictwa, żeby pozwolił nam zarobić. 
 
Udało się?
Absolutnie nie. A drugim wyzwaniem były afery węglowe. Wtedy w rządzie zasiadali jeszcze tzw. prezydenccy ministrowie i właśnie jeden z nich, szef MSW - Andrzej Milczanowski, na którymś posiedzeniu rządu powiedział do mnie: „panie ministrze, czy pan coś wreszcie zrobi z tymi bilionami strat w górnictwie?”. Odpowiedziałem, że zrobię, tylko proszę pomóc mi się obronić przed atakiem. Milczanowski zrozumiał to dosłownie i przydzielił mi ochronę oraz broń.  A ja w 1996 roku, jednym rozporządzeniem wyeliminowałem z handlu węglem 4600 pośredników operujących w kraju i 900 podmiotów handlujących węglem zagranicą.  Do dzisiaj w ABW traktują moje rozporządzenie jako wzorzec postępowania w podobnych sprawach.
 
Te afery węglowe były głośne na cały kraj. Chyba wszyscy pamiętają Barbarę Kmiecik nazywaną Śląską Aleksis, która była jednam z takich pośredników.
Pani Kmiecik pozwała mnie za to, że wprowadziłem rozporządzenie o zakazie handlu węglem przez pośredników, bo wykluczyło ją to z rynku. Barbara Blida, ówczesna wpływowa posłanka SLD, próbowała odkręcić moją decyzję, ale się na to nie zgodziłem.
 
Dlaczego Blida lobbowała, żeby wszystko zostało po staremu? 
Nie nazwał bym tego lobbowaniem. Ona po prostu nie umiała się wyzwolić z życzliwości środowiskowej. Była taką „śląską dziouchą”, której się udało zrobić karierę - inżynier z Siemianowic, z biednej rodziny, została wpływowym politykiem i ministrem. Ogromnie identyfikowała się ze Ślązakami. Ludzie do niej przychodzili z rozmaitymi sprawami, a ona każdemu starała się pomóc. I straciła w pewnym momencie wyobraźnię. Nie przyszło jej do głowy, że nie wszyscy przychodzą w uczciwej sprawie. Stąd też wzięła się jej znajomość z Barbarą Kmiecik. Tak, czy inaczej, gdy przestałem być ministrem, to bardzo złagodzono to moje rozporządzenie o pośrednikach. Niedawno czytałem, że ze sprzedaży węgla żyje w Polsce 100 tys. ludzi, a z wydobycia - 80 tys. Tymczasem cała idea polegała na tym, żeby wyłączyć pośredników między producentem, a rynkiem. Gdy w 2001 roku SLD znowu doszedł do władzy, nikt mi już nie zaoferował stanowiska ministerialnego. 
 
Dlaczego nie?
Byli tacy, którzy powiedzieli, że Markowskiemu nie można tego drugi raz powierzyć, bo z nim niczego nie da się załatwić. I ta doktryna zwyciężyła.
 
Woleli, żeby były afery, przekręty?
Nie. Chodziło o to, że politycy SLD - jak ognia - bali się zarzutu, iż podejmuję decyzje przeciwko rynkowi. Ciągle obawiali się skojarzeń z PRL-em. Tak samo bali się zarzutu, że są antyeuropejscy. Podstawową misją rządu Leszka Millera, która się zresztą udała, było wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej. Ale również z tego powodu pewnych decyzji nie podejmowano - bo ‚co na to Unia Europejska”. Zresztą to było widoczne już wcześniej. W 1997 roku, gdy szedłem na posiedzenie rządu z projektem ustawy o specjalnych strefach ekonomicznych, to już wtedy miałem pełną teczkę opinii, że to jest niezgodne z ustawodawstwem unijnym. A do Unii wstąpiliśmy dopiero 7 lat później. Musiałem przekonywać kolegów, że te przepisy wprowadzamy tylko na jakiś czas, a gdy będziemy już członkiem Unii, to je zmienimy. Na szczęście, gdy już byliśmy w Unii, to okazało się, że ona nie ma nic przeciwko naszym specjalnym strefom ekonomicznym.
 
Co będzie z naszym górnictwem?
Obowiązująca doktryna energetyczna brzmi: eliminować węgiel. Proszę bardzo, tylko nikt nie patrzy na dostatek energetyczny. W zimie trafiają się bezwietrzne i bezsłonecznie dni, dlatego nie pozyska się energii ani z wiatru, ani ze słońca. A węgla już wydobywamy za mało. Nawet tej zimy musieliśmy kupować energię. Mimo to sądzę, że polskie górnictwo państwowe przestanie istnieć za jakieś 15 lat. Pozostanie kilka kopalń, takich jak „Bogdanka” i „Budryk”, bo tam są zasoby i nieporównanie lepsze warunki, które dają szansę na efektywne wydobycie. Jeżeli rząd będzie mądry, to pozwoli wejść do Polski kilku inwestora zagranicznym, którzy za własne pieniądze zaczną wydobywać węgiel. A jest on Polsce potrzebny, bo dopóki nasza energetyka jest na węgiel, to trzeba go gdzieś pozyskiwać. Powiem pani jedno - nawet jeżeli wszystkie programy będą przeciwko górnictwu, to uratuje je rynek, bo przez najbliższe 30 lat energetyka węglowa nie będzie miała w Polsce alternatywy. 
rozmawiała Eliza Olczyk