Dzięki kopalniom

autor: Maciej Dorosiński

 w regionie rozwinął się nurt sztuki naiwnej, który ciągle zachwyca i fascynuje
 
Teraz ludzie wolą malować jakieś esy-floresy, kwiatki albo kreski. Takich typowo śląskich krajobrazów z wieżami szybowymi czy kominami jest niestety coraz mniej – mówi ze smutkiem Gerard Trefoń, człowiek instytucja i autorytet, jeśli chodzi o sztukę amatorską, nazywaną także naiwną lub niedzielną. Jego imponującą kolekcję można podziwiać w galerii Barwy Śląska w Rudzie Śląskiej. Zorganizował ją w swoim domu. To tam zgromadził prawie 3 tys. eksponatów. W tym dużą kolekcję rzeźb z węgla.
Gdy przekroczy się drzwi galerii, od razu czuje się, że jest się w miejscu szczególnym. Na obrazach centra śląskich miast oraz przemysłowe pejzaże. W rogu imponujących rozmiarów figura św. Barbary, a z góry z obrazu spogląda kapelmistrz górniczej orkiestry. Gdzieś tam czaka z pióropuszami w różnych kolorach – pierwsze z biało-czerwonym, drugie z zielonym, trzecie z białym, a czwarte z czerwonym. Ameryki też nie brakuje. Na jednej ze ścian obrazki z podobiznami prezydentów Stanów Zjednoczonych. To kolekcja na bieżąco aktualizowana. Nie brakuje zatem Trumpa ani Bidena. To tylko promil tego, co można tu obejrzeć. Górniczych elementów jest tu jednak najwięcej, bo to właśnie ta gałąź przemysłu mocno inspirowała śląskich artystów prymitywistów.
Ociepka, Gawlik i Sówka
– Jeśli chodzi o malarzy amatorów, to głównie byli to górnicy. Tu takim najlepszym przykładem jest Grupa Janowska, która powstała przy kopalni Wieczorek. W niej pracowali Teofil Ociepka (był zatrudniony na powierzchni – red.), Ewald Gawlik czy Erwin Sówka. Na rozwój takich form twórczości miały wpływ m.in. zakładowe domy kultury, które stwarzały warunki malarzom amatorom – mówi 89-letni Gerard Trefoń. Dodaje, że w nurcie tym także można było odnaleźć hutników, ale jednak trzon stanowili pracownicy kopalń.
Same kopalnie także były miejscem, gdzie rozwijała się sztuka. Miała ona często wymiar użytkowy i propagandowy, wychwalający miniony ustrój.
– Kopalnie miały swoje pracownie i zatrudniały w nich plastyków. Dyrektor przychodził i mówił, że na Dzień Górnika potrzebuje 50 rzeźb z węgla dla gości i robota ruszała. Ponadto ci malarze i rzeźbiarze wykonywali inne zlecenia. Dbali m.in. o wystrój przy okazji ważnych świąt państwowych. Wiem z opowiadań, że górnicy krzywo na nich patrzyli, bo zarabiali jak za szychty dołowe – mówi pan Gerard.
Z biegiem czasu i wskutek zachodzących przemian kopalnie przestały być mecenasem sztuki, bo musiały skupiać się wyłącznie na produkcji. Obraz kopalni-matki jako tej, która dba o całe swoje otoczenie, zaczął przechodzić do historii. Nastał koniec domów kultury i innych placówek, na który łożył zakład górniczy.
– Doszło do tego, że dyrektorzy kopalń musieli kupować rzeźby z węgla poza zakładami. Zdarzało się, że u mnie czasem czegoś szukali na Barbórkę – wspomina ze śmiechem 89-letni kolekcjoner, który żartując mówi, że zaczął kupować rzeźby z węgla, gdy pojawiło się widmo likwidacji śląskich kopalń.
Pomyślałem, że w najgorszym wypadku, jak nie będzie czym palić, to trafią do pieca – stwierdza ze śmiechem.
Do rzeźbienia feta
Dodaje, że znał chyba wszystkich rzeźbiarzy, którzy przez lata pracowali w kopalniach. – Na cenę takiego dzieła wpływ miało m.in. nazwisko autora, nakład pracy i rozmiar – wskazuje kolekcjoner z Rudy Śląskiej.
Gdy stoimy przy gablocie z rzeźbami przedstawiającymi górników pracujących w ścianie, wyjaśnia, jaki węgiel jest najlepszy do tej roboty.
Mówi się na niego feta. Jest tłusty, jednolity. Rzeźbiarze najbardziej go lubią. O ile dobrze pamiętam, to w latach 60. występował on w trzech kopalniach. Na pewno w dwóch bytomskich – KWK Dymitrow (teraz to likwidowana KWK Centrum, będąca w strukturach Spółki Restrukturyzacji Kopalń – red.) i KWK Powstańców Śląskich (obecnie prywatny zakład działający pod nazwą Eko-Plus – red.) – wyjaśnia. Mówi także, że obecnie sporo rzeźb powstaje z wykorzystaniem elektrod węglowych, które są produkowane w Raciborzu.
– Teraz takim rzeźbieniem na Śląsku zajmuje się może z dziesięć osób. Nie ma co porównywać z tym, co było kiedyś. Ciężko jest z następcami, młodzież się nie garnie, a to taka dziedzina, gdzie trzeba dotknąć, podejrzeć, spróbować. W malarstwie jest trochę lepiej, ale to wszystko niestety nie idzie w dobrym kierunku. Ten nurt amatorski na Śląsku nie jest taki prężny jak kiedyś – mówi z troską pan Gerard.
Jego zdaniem coraz częściej amatorzy próbują naśladować profesjonalistów i podążają za modą.
– Ucieka się od malowania przemysłowego krajobrazu, a trzeba mieć na uwadze, że te kominy i wieże będą znikać i warto im poświęcić trochę czasu. Pandemia też sprawiła, że ograniczono sporo aktywności – brak wystaw i plenerów – mówi 89-latek. Wskazuje jednak, że ostatnie lata przyniosły znaczny wzrost cen obrazów, szczególnie legend związanych z Grupą Janowską.
– Sówka czy Gawlik to klasa europejska, ba, światowa. Ich obrazy podrożały o kilkaset procent. O zakupie za mniej niż 10 tys. zł nie ma nawet co myśleć. Ceny minimalne to kilkanaście tysięcy złotych – mówi kolekcjoner, który dodaje, że równie wybitnym twórcą był Władysław Luciński.Gdyby dalej malował, to myślę, że sławą dogoniłby legendy Grupy Janowskiej – ocenia pan Gerard, który przyznaje z żalem, że teraz nie ma już tak wyróżniających się twórców.
Na pytanie, czy gdzieś jeszcze przemysłowe pejzaże tak silnie zdominowały sztukę, przyznaje, że można tego typu prace odnaleźć w Niemczech i byłej Jugosławii.
Ale to bez porównania. Nie na taką skalę jak na naszym Śląsku – stwierdza.