Mija 46 lat od katastrofy

autor: MD  

 w Wilczym Jarze, w której zginęło 30 osób, w tym 27 górników
 To była druga najtragiczniejsza katastrofa drogowa w powojennej historii Polski. 15 listopada 1978 r. dwa autokary wpadły z mostu do Jeziora Żywieckiego. Zginęło 30 osób. W większości byli to górnicy, którzy jechali do pracy w kopalniach Brzeszcze, Mysłowice i Ziemowit. Przeżyło dziewięć osób.
Katastrofa w Wilczym Jarze do dziś budzi kontrowersje, bo nie do końca wiadomo, co się do niej przyczyniło. Może pogoda, może usterka, a może czynnik ludzki...
Kierowcą pierwszego z autobusów, który wpadł do Jeziora Żywieckiego, był Józef Adamek – ojciec późniejszego mistrza świata w boksie w kategoriach junior ciężkiej i półciężkiej Tomasza Adamka. Sportowiec w wywiadach odnosił się do zdarzenia, w którym stracił życie jego ojciec. Przyszły bokser miał dwa lata, gdy doszło do katastrofy. Jego matka nie dostała wówczas żadnego odszkodowania, ponieważ Józefa Adamka uznano winnego za spowodowanie wypadku. Jedna z wersji mówi o tym, że kierowca próbował wyminąć pijanych milicjantów.
- Jego obarczono winą, wiemy, jakie wtedy były czasy. Wszyscy znali prawdę, ale bali się mówić – wspominał Tomasz Adamek w portalu sportowefakty.wp.pl.
Do katastrofy doszło o godz. 4:50. To wtedy pierwszy z autobusów spadł z wysokości 18 m do Jeziora Żywieckiego. Na pomoc poszkodowanym ruszyli pasażerowie innych pojazdów. Udało się im wydobyć z rozbitego autobusu 9 żywych osób.
Dwadzieścia pięć minut później drugi autobus, kierowany przez Bolesława Zonia, wpadł w poślizg i spadł z mostu. Kierowca w ciemności nie zauważył usiłujących go ostrzec ludzi. Służby ratunkowe przyjechały na miejsce zdarzenia po spadnięciu drugiego autobusu. Najmłodsze ofiary miały 18 lat, najstarsza 48.
Wśród ofiar było 27 górników, dwóch kierowców oraz Natalia Walaszek, której mąż, dwa tygodnie wcześniej zginął w wypadku w kopalni. Jechała, aby załatwić formalności związane z jego zgonem.
Śledztwo dotyczące katastrofy wszczęła Prokuratura Rejonowa w Bielsku-Białej. Biegli stwierdzili, że obydwa autobusy nie były sprawne technicznie – miały niesprawne układy hamulcowe, układy kierownicze i wady ogumienia. Jak orzekli, te wady mogły, ale nie musiały przyczynić się do katastrofy. Prokuratura szybko umorzyła sprawę.
Historyk Paweł Zygzak uważa, że prawdopodobnie na moście doszło do zderzenia z innym pojazdem, być może z radiowozem Milicji Obywatelskiej. Dlatego też śledztwo miało być prowadzone tak, aby obarczyć winą za katastrofę kierowców.
Tragedię upamiętnia pamiątkowa tablica, postawiona tuż przy moście.