Wspomnienia górnika z Ratingen

Paul Schlaeger
Zamieszkały w Herne, Niemcy, od 1959 – 1968 pracownik KWB Konin -Polska
Zapisano z pamięci po przeszło 40 latach, dnia 27 lutego 2002 r. w Herne/Niemcy, miasta partnerskiego Konina.
Obecnie autor, jest na emeryturze, pełni funkcję Przewodniczącego Rady Nadzorczej Fundacji Domu Górnośląskiego przy Muzeum Górnośląskim w Ratingen.
Www.oslm.de
Zalana komora pomp
Jest rok 1959. Od kilku miesięcy pracuję na kopalni Konin. Jestem nadsztygarem i zastępcą kierownika odkrywki Gosławice i Niesłusz, odpowiedzialnym za roboty dołowe. Jestem z wykształcenia górnikiem dołowym, zwerbowanym do nowego ośrodka przemysłowego w Koninie..
Zalana odkrywka Niesłusz
Po nawałnicy deszczu, chodniki były zalane, nie wiadomo było na jak długim odcinku. W komorze pomp już od kilku godzin odcięty od świata pompiarz. Nie wiadomo co z nim jest, żyje czy nie ?? Założenie jest: żyje i czeka na pomoc.!!!
Poszedłem ze sztygarem zmianowym od strony odkrywki do chodnika prowadzącego do komory pomp.
Na spągu chodnika śliska miazga, bardzo nie pewna droga, w drodze wózki, mokro. Doszliśmy do wody. Trzeba sprawdzić czy cały chodnik jest aż pod strop zalany, może dałoby radę dojść do komory pomp. Niestety chodnik zapadał w kierunku komory pomp. Poszedłem sam dalej w wodzie, zanurzając się coraz bardziej. Materiał do obudowy pływał na powierzchni wody. Doszedłem do punktu, gdzie tylko mój nos był ponad wodą –przedemną woda sięgała stropu wyrobiska. Woda dla mnie nie była problemem, byłem zawodnikiem – pływakiem klubu sportowego „Polonia Bytom”. Ale tutaj nic nie pomogło, nie dało rady, musiałem zawrócić. A może aparat tlenowy pracuje pod wodą? Więc spróbowałem z aparatem ratowniczym na plecach. Nie idzie!! Worek oddechowy został ściśnięty. Spowrotem!!
Było dla mnie jasne, że tą drogą nie damy rady. Albo może jednak? Płetwonurkowie! Zaczęliśmy szukać płetwonurków. Znaleźli się studenci z Poznania. Przyjechali natychmiast. Pompiarz już wtedy był odcięty od świata od 20 godzin. Przyjechali, popatrzeli, naradzili się i oświadczyli, że w tych warunkach nie mogą nurkować! Szkoda, ale zrozumiałe. Nie znali podziemia, dla nich strach wejść do kopalni bez wody, co dopiero do zatopionego chodnika ich strony była to rozsądna decyzja.. Pozostała tylko jedna możliwość. Wiercenie otworu ratowniczego z powierzchni do dowierzchni prowadzonej z komory pomp. Głębokość otworu prawie 30 metrów. Decyzja zapadła, trójnóg sprowadzono z wierceń SOWI na Pątnowie. Wzięto największe wiertło jakie było do dyspozycji 22”. Ale gdzie ma wiercić? Kierownik działu mierniczego pan Chwastek zbyt późno dowiedział się o konieczności wyznaczenia miejsca wierceń i szacował czas na miernicze wyznaczenie punktu wierceń na około 4 godziny. To mnie się wydawało za długo. Przecież były rurociągi z tej dowierzchni na zewnątrz. Wyznaczyłem więc „na oko” miejsce rozpoczęcia wiercenia w pobliżu tych rur. Mierniczy oburzył się! Ale decyzja zapadła i to miejsce zostało później przez niego potwierdzone.
Ja w tym czasie byłem już 40 godzin w pracy. Wiertacze liczyli na przynajmniej 3 dni na dowiercenie się do dowierzchni ,więc poszedłem „do domu”, tzn. do Domu Górnika, gdzie czekała od kilku dni moja żona z małym dzieckiem. Przyjechała z Bytomia dla zapoznania się z nową okolicą. Nie znała tu nikogo, bezradna męża od kilku dni niema. Nawet zapomniał własnych urodzin i ciastka upieczonego przez żonę z tej okazji. Na Śląsku obchodziliśmy urodziny a nie Imieniny jak w Koninie. Wróciłem więc na pokój wpadłem do łóżka i tyle pociechy ze mnie!! Wydawało mi się, że nawet nie zasypiałem, ale żona powiedziała, że spałem 8 godzin jak kamień. Wróciłem na odkrywkę. Trzeba było zorganizować produkcję. Dotychczasowy kierownik robót/później wprowadziliśmy pojęcie Zawiadowcy/ pan Grosik został kierownikiem SOWI i budował Pątnów, więc byłem po pięciu miesiącach praktycznie kierownikiem odkrywek Gosławice, Niesłusz i w pewnym sensie pozostałości Morzysławia. Byli jeszcze inni, którzy uważali się za szefów ,jednak bez obejmowania odpowiedzialności..
Wiertacze zarurowali pierwszy odcinek otworu wiertniczego i dla przyspieszenia przeszli na nieco mniejszą średnicę wiertła. Na skarpie między torami kolejowymi /pamiętajmy, że był tor normalny i wąski dla „ciuchci”/ zbierał się tłum ludzi. Nie sposób tych gapiów przegnać! Mnie to denerwowało, bo to nie przedstawienie cyrkowe ani wiec. Ale ani straż przemysłowa ani milicja, nie usiłowały trzymać ludzi na odstęp. Dopiero gdy tłum gapiów przeszkadzał robotom, energicznie usunięto ich z terenu odkrywki. Na skarpie jednak zostali stać lub siedzieć jak w amfiteatrze gapili się.
Po siedmiu zmianach dowiercili się do dowierzchni. Cała świta ZPWB, Urząd Górniczy, dyrektorzy kopalni Stowski i Warchał byli na miejscu. Wołano do otworu, bito w rury, bez odgłosu. Albo jednak? Niektórzy słyszeli wyraźne rytmiczne stukanie w rury! Może Babiak /tak się nazywał zaginiony pompiarz/ jednak żyje i wzywa pomocy.?? Nie było innej możliwości jak spuścić się na linie przez otwór do dowierzchni. Sztygar Mąka zgłosił się natychmiast, był przecież kierownikiem oddziału dołowego ..Nigdy nie zmieściłby się do otworu. Średnica 18” to około 46 cm! Ja się zgłosiłem do przeprowadzenia tej akcji ratowniczej. Ponieważ miałem na Śląsku przeszło 200 akcji ratowniczych zaliczonych, byłem chyba najodpowiedniejszym kandydatem do tego. Sprowadzono specjalne pasy bezpieczeństwa, którymi się opasałem, zapięto mnie do liny wiertnicy i miałem zostać spuszczony. Zażądałem jednak wcześniej o wpuszczenie przenośnej lampy elektrycznej, do dowierzchni ,ażebym nie wpadł w ciemną dziurę i górniczej lampy benzynowej, dla sprawdzenia zawartości tlenu w powietrzu. Lampa benzynowa nie zgasła, więc powietrze było dobre. Tłum gapiów ,który nie szczędził komentarzy podczas robót, nagle ucichł.
Zabierałem się do wejścia do otworu. Był tak wąski, że musiałem ręce podnieść w górę, bo ramiona były za szerokie. Metr za metrem opuszczano mnie w dół. Tysiące myśli przechodziły mnie przez głowę. Co mnie oczekuje na dole? Najbardziej obawiałem się człowieka ze strachu pomylonego, który mnie znienacka napadnie. Trupa znaleźć nieprzyjemnie, ale dla mnie to widok nie nowy. Nareszcie jestem na dole, stanąłem na spągu dowierzchni. Rozglądam się, nikogo oprócz mnie nie ma. Z góry woła dyr. Stowski i pyta co widzę? „Woda jakiś metr poniżej, nie ma nikogo”- „Co jeszcze widać”?” Na wodzie pływa czapka, kawałki drewna”- „Szukajcie dalej”!!..Doszedłem do wody, wyłapałem czapkę i jeden but, trochę drągiem penetrowałem dno dowierzchni, ale nie było śladu po Babiaku.
Przebywałem chyba 10 minut na dole, następnie kazałem mnie wyciągać. Wszystko szło względnie dobrze, aż nagle otwór się zwęża w miejscu ,gdzie 10 minut temu, w drodze w dół, bez trudności się prześlizgnąłem. teraz mnie strach złapał! Byłem zakleszczony, ani w górę ani w dół!! Próbowaliśmy na siłę, zrobiłem się „cienki” jak tylko możliwe – i liny i pasy bezpieczeństwa wytrzymały, przeciągnięto mnie przez to zwężenie. Okazało się ,że w tym krótkim czasie niezarurowana część otworu została ścięta przez obsuw i powstał kilkucentymetrowy uskok, który sprawił tyle kłopotu.
Będąc znów w pokoju w Domu Górnika, żona wcale nie była zachwycona tą akcją i dała mi to wyraźnie do zrozumienia. Przyjechała na moje Urodziny i żeby się zapoznać z otoczeniem, w którym mieliśmy założyć nowe gniazdo rodzinne. To co Ją spotkało było gorsze jak na Śląsku tam była jeszcze na wszelki wypadek rodzina, z którą się miało ciągłe kontakty. A tu – nic!
Parę tygodni później, otrzymałem wezwanie do Prokuratury Powiatowej. Był donos, że wepchnąłem Baniaka do wody, żeby zatrzeć jakieś ślady. Jak dobrze, że nie wiem, jaki drań to donosił!! Każdy sądzi według siebie!