Urodzinowa refleksja.

 Niedziela w moim rodzinnym śląskim domu miała swój powtarzalny rytuał. Matka wstawała najwcześniej, i po śniadaniu z nieodłącznymi “kakaoschalami” szła na godzinę siódmą na mszę do kościoła św. Anny w Zabrzu. Kiedy wracała, my z Ojcem byliśmy już “na nogach”. Zjadaliśmy wspólne śniadanie, po czym Matka na piecu kuchennym opalanym węglem gotowała niedzielny obiad, a na końcu coś piekła na wypadek gdyby pojawili się goście. My z Ojcem chodziliśmy na mszę o godzinie 10, nazywaną szkolną, a co ważne, była krótsza od mszy o 11 zwanej sumą. Bez względu czy w planie dnia było wyjście na mecz Górnika Zabrze, czy też nie, to wracając z kościoła dostawałem od Ojca kilka złotych i szedłem do kiosku. Mieszkanie było na parterze czteropiętrowej kamienicy w Zabrzu, na przeciw ówczesnego kina “Apollo”, obok skwerku przed którym stał zawsze w niedzielę czynny, kiosk “Ruchu”. Pierwszym zakupem dnia było niedzielne wydanie Dziennika Zachodniego. Gazeta kosztowała wówczas 50 groszy. Dlaczego właśnie Dziennika Zachodniego? Po pierwsze dlatego, że na ostatniej stronie każdego wydania były, do dziś bawiące czytelników, dowcipy rysunkowe Gwidona Miklaszewskiego. To była strona dla rodziców i dziadków. Dla mnie, od czasu kiedy umiałem już czytać, największą atrakcją wydania były ogłoszenia o kupnie lub sprzedaży samochodów osobowych i motocykli. Nie mieliśmy ani samochodu, ani motocykla, ale można było pomarzyć o ofertach Syren, Warszaw, Wartburgów, Skód i Moskwiczy, zaś w ofercie motocykli dominowały czeskie Javy, NRD-owskie MZ-tki, czy polskie Junaki, SHL-ki i WFM-ki. Czyste szaleństwo! Nigdy nic nie kupiliśmy, ale dzięki Dziennikowi Zachodniemu można było marzyć. Taka lektura zajmowała mi ponad godzinę, a potem przed obiadem trzeba było jeszcze “oferty” przedyskutować z kolegami “na placu”.
Potem był wczesny obiad i wymarsz na mecz “Górnika”, który w latach 50. i 60. odbywał się zawsze za dnia, bo stadion na Damrota nie miał wówczas oświetlenia. Idąc na mecz, zabieraliśmy ze sobą już przeczytane gazety, oczywiście nie po to aby je tam czytać, tylko żeby było na czym usiąść, bo ławki były drewniane i często mokre. W kolejnych dniach po niedzieli na łamach Dziennika były relacje z meczów piłkarskich i składy drużyn - znowu było o czym mówić, mimo że inne dzienniki na Śląsku również posiadały rubryki sportowe. Oczywiście najbardziej profesjonalny był katowicki “Sport”, którego zakup w poniedziałek po meczu był marzeniem nie zawsze realnym dla kibica. 
Oprócz Dziennika Zachodniego, mieliśmy na Śląsku i w Zagłębiu jeszcze “Trybunę Robotniczą” i typową “popołudniówkę” czyli “Wieczór”, nie licząc wymarzonego tygodnika “Panorama”. Dziennik Zachodni był gazetą poranną i dużo mniej polityczną od “Trybuny Robotniczej”, ale i tak w każdej z tych gazet pisano o tym samym, dodając subtelne ciekawostki, które odróżniały te pisma. Używając współczesnych porównań, można by określić, że jak na warunki PRL-u, Dziennik Zachodni był najbardziej “miękki politycznie” i dlatego ludzie lubili to pismo, traktując je jako absolutną wyrocznię. W języku lat 50. i 60. nie było większej skali wiarygodności informacji jak publikacja w gazecie, co oznaczało, że skoro “stoło tak w gazecie”, to była to tylko prawda, i tak “na zicher” było.
Nasze lokalne pisma miały szczególną rangę dla mieszkańców Śląska i Zagłębia, czego dowodem jest to, że zawsze znikały z kiosków o wiele godzin wcześniej jak “Trybuna Ludu”, czy “Ekspres Warszawski”, który mało kto kupował, chyba, że chciał “poszpanować Warszawą”, co i tak pachniało hochsztaplerką.
Czy nauczył nas czegoś “Dziennik Zachodni”? Zdecydowanie tak, bowiem tam unikano napastliwości i pomówień, trzymając się słusznej moim zdaniem zasady, że jeżeli masz o kimś mówić źle, to lepiej nie mów, albo nie pisz wcale. Wielką wartością tej gazety jest jej lojalność wobec regionu i uczciwy szacunek dla naszych poprzedników, którzy od XVII wieku budowali nasz region. Trzeba bowiem mieć w sobie dużo pokory wobec faktów, aby nie zniekształcać zwłaszcza historii, przyznając, że to nie wyłącznie my Polacy zbudowaliśmy potencjał gospodarczy i intelektualny ziem zachodnich, ale że byli wśród budowniczych tego regionu Niemcy, Anglicy, Żydzi, Czesi, Francuzi, o czym obiektywnie pisze zwłaszcza aktualnie nasza Gazeta. 
Na koniec, zważywszy na “okolicznościowy” charakter tego tekstu, podzielę się z Czytelnikami obserwacją bardzo osobistą i dla mnie niezwykle niespodziewaną. Kiedy zaczynałem czytać Dziennik Zachodni w roku 1956, do głowy mi nie przychodziło, że kiedyś opublikuję w Nim, od 6 czerwca 2019 roku do dziś, 158 felietonów, i to za rządów pięciu Redaktorów Naczelnych reprezentujących różne poglądy i opcje polityczne, co jest najlepszym dowodem na moją tezę, że jeżeli naprawdę chcemy służyć tej Śląskiej Ziemi, to nie jest w stanie przeszkadzać nam w tym żadna opcja polityczna. I trzymając się tej zasady, pozostańmy z naszym “Dziennikiem Zachodnim”.