Kolejny artykuł z cyklu moim zdaniem

Leżąc w łóżku w trójkę, tzn. z grypą i gorączką, zebrało mi się na refleksje o spotkaniach z ludźmi. Każde z nas przez całe życie spotyka ludzi. Im bardziej życie aktywne, tym więcej spotkań. Najwięcej spotkań dostarczają obowiązki zawodowe wpisane w charakter zawodu. Ja jednak próbuję uruchomić selekcję spotkań nie według ich przebiegu czy spotykanego człowieka, ale powodowany doświadczeniem ostatnich dni, postanowiłem podzielić spotkania według kryterium ich inicjowania. Zaś wsród inicjacji, wybrałem sposób i formę zapraszania. Sposób zapraszania się na spotkania zmienił się na przestrzeni lat przede wszystkim dzięki dostępnym środkom łączności. Dziś uprzedzamy się za pomocą telefonów czy e-maili - tak jest od połowy lat 90. ubiegłego wieku. W latach mojego dzieciństwa, kiedy cała moja trzypokoleniowa rodzina rozsiana była w kilku miastach Górnego Śląska i Opolszczyzny, jedynie moi rodzice mieli telefon w domu z racji stanowiska mojego Ojca, który był w latach 50. i 60. przez wiele lat kierownikiem kopalnianej stacji ratownictwa górniczego w Kopalni “Zabrze-Wschód”, bo wymagało to stałej i szybkiej łączności z kopalnią. Wtedy katastrofy były niestety częstsze, a podziemne akcje pożarowe trwały na okrągło. Zatem nikt w rodzinie, na którą składały się ciotki, wujkowie i dziadkowie, nie miał telefonu, dlatego odwiedziny odbywały się bez uprzedzenia. Oczywiście spodziewać się było trzeba gości na urodziny czy odpust w kościele św. Anny w Zabrzu, ale często trzeba było zmierzyć się z gośćmi niespodziewanymi - czyli niedziela rano, dzwonek do drzwi, a tam ciotka Ana z “ujkiem Jerzym” i córkami, a czasami i jeszcze jedna ciotka z “czelotką”. Ot zadzwonili do drzwi i byli. Takie najazdy rozpoczynały się tym, że ciotki siadały w kuchni do obierania ziemniaków, mężczyźni “szli na plac pokurzyć”, a my dzieci mieliśmy czas na zabawę, chyba że był odpust, to wtedy kierunek był jeden - stragany, zabawki i pierniki. To była epoka spotkań bez zaproszeń.
Potem nastąpiła epoka spotkań uprzedzanych albo zapowiadanych. Szczególną grupę spotkań stanowiły spotkania zapowiadane przez zapraszającego, wsród których pamiętam przykładowo takie, kiedy terminowałem przez 12 lat w Warszawie, inicjowane przez tzw. VIP-ów. “Perłą” był bardzo ważny człowiek, który co mnie spotkał, to mówił - stale na Pana czekam, ale w poniedziałek, wtorek, środę i czwartek jestem zajęty, a od piątku do niedzieli mam weekend - ale zapraszam! Ot taki elitarny savoir-vivre. 
Z rozrzewnieniem wspominam spotkania, które odbywały się na moją prośbę, ale wymagały zaproszenia osoby, którą prosiłem o spotkanie. W tej kategorii, i na użytek tego felietonu, przywołam wyłącznie okresy oczekiwania na zaproszenie. Żeby być dosadnym w sentencji tego tekstu, przypomnę, że przykładowo:
- na spotkanie z Papieżem Polakiem czekaliśmy z żoną 5 dni od zgłoszenia takiej woli naszej Pani Ambasador w Watykanie i zaprzyjaźnionemu Kardynałowi,
- na spotkanie z Prezydentem Niemiec czekałem 3 dni, właściwie dzięki pośrednictwu mojego nieżyjącego już przyjaciela - ministra gospodarki Wolfganga Clementa,
- na spotkania z Prezydentem Kwaśniewskim, o ile był w kraju, nigdy nie czekałem dłużej jak 2 dni, a jak już kiedyś pisałem, w sprawie Lubańskiego - kilka godzin,
- na spotkanie z szefem Urzędu Kanclerskiego ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla czekałem, dzięki rekomendacji Arcybiskupa Alfonsa Nossola - 2 dni,
- zawsze czas miał dla mnie szef episkopatu Niemiec Kardynał Joachim Meissner. Kiedyś zadzwoniłem do kardynała do Kolonii z sugestią spotkania, a on na to: “domyślam się, że dojeżdżasz do Westfalii?” Ja na to, że jestem jeszcze na Śląsku, co skwitował po swojemu, “to przecież blisko mojego domu rodzinnego, ale na kawę jeszcze wody nie stawiam” żartował. “Kup kołocz po drodze!”,
- w Polsce najdłużej, nie licząc terminów do lekarza, czekałem na termin spotkania z Dyrektorem jednej z bibliotek. Pan profesor potrzebował 32 dni. I nie były to ani jego dni urlopowe, ani chorobowe. 
Oczywiście nie przywołuję spotkań z bardzo ważnymi ludźmi, w których byłem osobą towarzyszącą bardzo ważnej osobie z Polski - to jest inny protokół, zupełnie bez mojej osobistej ingerencji. Pamiętam jednak zalecenie szefa gabinetu Prezydenta RP czy Premiera, aby wychodząc rano z hotelu, dokładnie załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, bo w ciągu dnia jedziesz z szefem na cztery spotkania i nie będziesz miał szans aby “to” załatwić. Tak dużo było terminów spotkań i to w miejscach odległych, co było o tyle niedotkliwe, że głowa naszego państwa, czy Marszałek Senatu, poruszała się w kolumnie prowadzonej przez lokalną policję, więc się też “załapałem”. 
O ile te ostatnie terminy spotkań były ekstremalnie szybkie, to ostatnie dni dostarczyły mi doświadczenia, którego się w życiu nigdy nie spodziewałem. O co chodzi? Wracam znowu w felietonie do mojego górnictwa i tu przez kilka ostatnich dni fala doniesień medialnych o projekcie wydobycia węgla ze złoża “Dębieńsko-1” w Czerwionce-Leszczynach. Takiej eksplozji absurdu, niekompetencji, asekuracji i wręcz nienawiści dawno nie obserwowałem. A ponieważ źródłem wszystkiego jest projekt, którego historia jest długa, skomplikowana i dla wielu ludzi wielce niewygodna, doczekał się oprócz komentarzy medialnych, również stanowiska “dzielnie walczących o miejsca pracy” związków zawodowych. To wystarczyło, aby wiceprezes spółki węglowej, który powinien być najbardziej zainteresowany sukcesem i niskimi kosztami projektu, wysłał pismo, w którym zapowiedział nasze spotkanie najwcześniej za 9 lat. Takiego terminu mi jeszcze nikt nigdy nie wyznaczył, tym bardziej, że szanse na nasze spotkanie się są raczej iluzoryczne. Ja, jeżeli będę jeszcze żył, to wprawdzie będę w wieku byłego Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, i jeżeli doczłapię do windy i wjadę na 6. piętro siedziby, raczej nie będę już zainteresowany projektem. Natomiast mój “gościnny gospodarz”, z olbrzymią dozą prawdopodobieństwa, nie będzie już zajmował tego gabinetu. Ale za to będzie się mógł chwalić, że wyznaczył, wprawdzie nic nieznaczącej osobie w polskim górnictwie, najodleglejszy termin spotkania w historii polskiej gospodarki - i za to będą Go pamiętać, bo tego rekordu już chyba nikt nie pobije. Tylko czego to rekord? Dalekowzroczności czy pogardy?