Trybuna Górnicza autor: Kajetan Berezowski
Kopalnia Radzionków fedrowała ponad 120 lat. Jeszcze pół wieku temu uznawana
była za jeden z najwydajniejszych i najlepiej umaszynowionych zakładów górniczych na Górnym Śląsku. Górnicy dojeżdżali do pracy nawet spod Częstochowy. Po tamtych, dawnych czasach, nie zachowało się wiele wspomnień. Po samej kopalni nie ma praktycznie śladu.
W tamtych czasach całe życie obracało się wokół kopalni. Tak było przez ponad sto lat. To kupa czasu – opowiada inż. Herman Furman, wpatrzony w pożółkłe fotografie swoich krewnych zawieszone nad stołem w jadalni niewielkiego domu przy ul. Sobieskiego.
Zamarzyły mu się studia
Praktycznie cała jego rodzina utrzymywała się z górnictwa, tworząc jednocześnie historię zakładu.
Pradziadek przyjechał tu spod Lublińca w latach 70. XIX stulecia. Głębił szyb. Dostał trochę pola, z czasem postawił dom. Dziadek i ojciec też pracowali na tej kopalni. Ze strony żony również nie brakowało górników. Aż w końcu i ja wylądowałem na tej grubie. Nie było to wcale takie proste. Gdy rodzice dowiedzieli się, że po podstawówce zamierzam kontynuować naukę w górniczej zawodówce przy kopalni Radzionków, powiedzieli: nie i basta. Kazali do liceum ogólnokształcącego. Do kopalni i tak poszedłem. Nie miałem zresztą wielkiego wyboru. Była blisko domu, a za mną upominało się już wojsko. Można było tę służbę odrobić w górnictwie. Nie zastanawiałem się długo – śmieje się, wspominając dawne czasy.
Już wtedy wiadomo było, że młody, zdolny chłopak zrobi karierę. Przed wejściem na salę, w której zdawał maturę, musiał całej klasie przyrzec, że najpierw rozwiąże zadania z drugiej grupy, a następnie ze swojej. Ambitnemu, młodemu chłopakowi zamarzyły się studia na Politechnice Śląskiej. Po miesiącu spędzonym na uczelni musiał jednak z nich zrezygnować.
„Ojciec uległ wypadkowi w kopalni. Był Wielki Czwartek, 10 kwietnia 1952 r. Miał rozbitą głowę, wstrząs mózgu, uraz kręgosłupa oraz liczne rany jamy brzusznej. Przeszedł skomplikowaną operację. Po trzech dniach odzyskał przytomność. Szybko dochodził do zdrowia, lecz na zawsze został okaleczony. W czasie rehabilitacji w domu, leżał na łóżku, a my siedzieliśmy przy nim. Kuzyn Piotr, syn ciotki Anny, stale śpiewał mu piosenkę zaczynającą się od słów »Taki górnika los«. Ojciec zawsze wtedy płakał. Po dwóch latach uzyskał fizyczną sprawność i podjął pracę na powierzchni kopalni. Pracował do 70. roku życia. W sumie na kopalni spędził 55 lat, z czego 33 na dole i 20 jako górnik przodowy” – opisuje w swych wspomnieniach.
W grudniu 1958 r. Herman Furman pierwszy raz zjechał na szychtę w kopalni Radzionków. Dobre warunki geologiczno-górnicze i postępujące w szybkim tempie prace przygotowawcze sprawiły, że zakład, zwłaszcza w latach 50. ub. stulecia, rozwijał się w szybkim tempie. Węgiel o bardzo dobrych parametrach jakościowych sypał się obficie.
Do pracy zjeżdżali ludzie zewsząd, nawet spod Częstochowy. Chyba z pięćdziesiąt autobusów podjeżdżało dobowo na przykopalniane przystanki. Wielu z nich osiedlało się z czasem w okolicy. Szybko się asymilowali. Przybywali kolejni, nawet znad morza i z Mazur. Pamiętam, że jednego roku Mazur został Ślązakiem Roku. Uśmialiśmy się z tego po pachy – wspomina.
W grudniu 1961 r. Herman Furman wstąpił do kopalnianej drużyny ratowniczej.
Zasłużony awans
„Uważałem, że ratowanie innych i pomoc poszkodowanym, to jest to, co najszlachetniejsze. W 1962 zostałem sztygarem zmianowym, a rok później podjąłem pierwszą próbę studiów wieczorowych. Rozumiałem, że potrzebne mi jest wyższe wykształcenie. Ówczesny kierownik robót górniczych inż. Bernard Bugdoł – bardzo barwna postać ówczesnego górnictwa – były dyrektor kopalni, a następnie Zjednoczenia Węglowego, wezwał mnie do swego gabinetu i stwierdził: synek, do fedrowanio węgla nauka nie jest potrzebna. Jak będziesz dużo fedrowoł, to dyplom ci sami przyniosą. Ale ja wiedziałem swoje. Drugą próbę studiowania już ze skutkiem pozytywnym podjąłem w 1964 r. Dyrektor kopalni Franciszek Gaździk nie tylko wydał mi potrzebne zezwolenie, ale także mianował kierownikiem oddziału przewozu, bym mógł stale pracować na rannej zmianie” – pisze w swych wspomnieniach Herman Furman.
Studia na Politechnice Śląskiej w zakresie eksploatacji złóż ukończył w 1969 r. Cztery lata później miał już w kieszeni dyplom magistra organizacji pracy Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Szybko piął się po szczeblach górniczej kariery, by zakończyć ją na stanowisku nadinspektora w Okręgowym Urzędzie Górniczym w Bytomiu.
Był 1974 r. Pojechałem na kontrolę. Mechanizacja postępowała na szeroką skalę. Na Andaluzji pracował rosyjski kombajn. Niezła maszyna. Jestem na dole i patrzę, a brygada nie nadąża za kombajnem. Ujechał bez obudowy chyba ze 30 m. Podejmuję decyzję: koniec jazdy, wstrzymuję ruch. Jak uzupełnicie obudowę, możecie dalej fedrować – zastrzegam. Wyjeżdżam na powierzchnię, a tu szef do mnie telefonuje. Prędko do mnie – mówi. Myślę sobie, co się stało. A on, że w Komitecie Wojewódzkim PZPR na mnie czekają. Atmosfera gęstnieje. Na miejscu dowiaduję się, że nie podoba mi się rosyjski kombajn i może się to dla mnie źle skończyć. Na szczęście wybronił mnie z opresji dyrektor kopalni. Powiedział: „wiesz, jakby co, to brat jest prokuratorem w Katowicach”. Na szczęście ta interwencja nie była potrzebna. Ściana ruszyła nazajutrz i wszystko dobrze się skończyło – opowiada dalej Herman Furman.
Te i inne wspomnienia z pewnością znajdą się w albumie poświęconym 150-leciu powstania kopalni Radzionków.