Elektrownie na Bałtyku to szansa dla polskich firm

Jerzy Dudała
 
Budowa morskich elektrowni wiatrowych to część życia
gospodarczego, do którego płyną duże instytucjonalne środki. Począwszy od banków rozwoju, przez banki komercyjne, po fundusze emerytalne - zaznacza w rozmowie z portalem WNP.PL Daniel Ozon, wiceprezes Stowarzyszenia Polski Wodór, były prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej namawiając do mobilizacji u progu inwestycji w polski offshore. - Warto, żeby 40-60 miliardów złotych zostało w polskich stoczniach, portach, firmach produkujących konstrukcje stalowe, trafostacje, blachę, miedź, koks i w wydobywających węgiel koksowy polskich kopalniach.
Pierwsze projekty farm na polskim Bałtyku planowane są na rok 2025. Potencjał krajowego wiatru na morzu to nawet 80 GW.
Zdaniem Daniela Ozona inwestycje w morską generacje wiatrową to szansa dla wielu polskich firm, które mogą rozpocząć współpracę z doświadczonymi w tej dziedzinie koncernami.
Wodór  jest nierozłącznie związany z energetyką odnawialną. Według Ozona powstanie polskich elektrowni wiatrowych na morzu spowoduje bardzo dynamiczny rozwój infrastruktury do produkcji, przesyłu i magazynowania wodoru. 
Co oznacza przyjęcie ustawy offshorowej dla polskiej gospodarki?
- Przed kilkoma dniami Komitet Stały Rady Ministrów przyjął projekt ustawy regulującej kompleksowo zagadnienia związane z budową i wsparciem morskiej energetyki wiatrowej.
Pierwsze projekty farm na polskim Bałtyku planowane są na rok 2025. W pierwszej fazie otrzymają wsparcie projekty o łącznej mocy prawie 6 GW. Potencjał Bałtyku do roku 2050, według różnych źródeł, określany jest na ponad 50 GW, a nawet 80 GW.
Budowa kilku gigawatów mocy morskich elektrowni wiatrowych to ogromne wyzwanie logistyczne i techniczne.
Nasze firmy mogą zyskać?
- To szansa dla wielu polskich firm, które mogą rozpocząć współpracę z koncernami zaangażowanymi w tę część gospodarki od kilku dekad. Warto wspomnieć, że pierwsza farma wiatrowa na morzu powstała w 1991 roku w Danii.
W tamtym okresie zainstalowane turbiny miały moc poniżej 0,5 MW. Dzisiejsze urządzenia to 12 MW, a te, które będą powstawać za kilka lat na Bałtyku, mogą mieć moc nawet 15 MW. To znaczy, że na około 70 wieżach zainstalowane będą turbiny o mocy porównywalnej do bloku węglowego w Jaworznie.
Jakie dostrzega pan szanse dla polskich dostawców w segmencie offshore?
- Polski przemysł uczestniczy od wielu lat w łańcuchu dostaw dla producentów turbin. Kilku światowych producentów wyspecjalizowało się w produkcji tych urządzeń. To międzynarodowe koncerny, które przez długie lata budują łańcuch swoich dostawców.
Ale patrząc na potencjał Bałtyku, widzimy, jak duży to będzie rynek. Dla producentów turbin, producentów wież, konstrukcji stalowych i fundamentów, na których zainstalowane są turbiny, stacji transformatorowych na lądzie i morzu, kabli, które będą transportować energię z turbin do tych trafostacji, a z trafostacji na ląd.
Do wykonywania konstrukcji podwodnych niezbędne są statki instalacyjne. A do instalowania turbin innego rodzaju jednostki - tzw. Jack-up. Warto podkreślić, że wartość takiego wysoce wyspecjalizowanego statku to może być ponad 1,5 miliarda złotych, a dzienna stawka czarteru to ponad 200-300 tysięcy euro.
Jest kilka dużych podmiotów – w Holandii, Belgii czy w Niemczech – które operują taką flotą. Ale polskie stocznie budowały już kilka jednostek takiego typu dla zagranicznych armatorów i mają potencjał zbudowania ich na użytek farm morskich, które powstaną na Bałtyku.
Dodatkowo do obsługi i serwisu farm, już po ich wybudowaniu, niezbędne są kolejne jednostki - polskie stocznie są w stanie je wykonać i polscy armatorzy mogą nimi operować. Rozpiętości łopat turbiny o mocy 12 MW są większe niż koło London Eye i Statua Wolności ustawione jedno na drugiej.
To rzeczywiście robi wrażenie…
- Sama turbina zbudowana jest z kilkuset części. Jak wspomniałem, polskie firmy dostarczają już pewne komponenty do producentów bądź ich poddostawców, będąc dostawcami tzw. tier-2 czy tier-3. Jednakże skala nie jest jeszcze tak duża, jak byśmy chcieli i jak polski przemysł może zaoferować.
A jaką część tego biznesu mogłaby stanowić oferta polskich firm?
- Sądzę, że dziś polski wkład przemysłu w łańcuchu dostaw niezbędnym do budowy polskich elektrowni wiatrowych na Bałtyku nie przekroczy 10-15 proc. A skala inwestycji niezbędnych, żeby powstało ok. 10 GW energii na Bałtyku to ponad 100 miliardów złotych! Zatem 10-15 proc. z tego to około 10-15 miliardów.
Warto powalczyć, by polski przemysł mógł dostarczać 30-40 miliardów - by ten „local content” był z biegiem czasu na poziomie 30-40 proc. To rząd wielkości, który stanowi sama turbina. Warto, aby polskie firmy w najbliższych latach weszły na listę tzw. „kwalifikowanych dostawców”, zaproponowały współpracę, przeszły ścieżkę weryfikacji i aprobaty po stronie tych odbiorców, a ona czasami może zająć nawet dwa lata.
Pewnie część firm będzie musiała dokonać inwestycji w park maszynowy, przejść proces certyfikacji, dokonać dostaw partii próbnych, zmierzyć się z wysokimi wymogami jakościowymi, BHP itd. Ale to są procesy, które już nie jeden polski dostawca przeszedł.
A jeśli rozpocznie się taką współpracę i dostawy w ramach tzw. „local content” na polski Bałtyk, to współpraca będzie trwać na innych rynkach. Polskie firmy będą dostarczać wtedy komponenty do farm budowanych od wschodniego wybrzeża USA po Tajwan.
A jakie obowiązki, jeśli chodzi o polski wkład, będą mieli inwestorzy na Bałtyku? Proszę rozwinąć wątek „local content”.
- Inwestorzy, którzy będą budować, a potem operować morskimi elektrowniami wiatrowymi, będą zobowiązani do sporządzenia planu udziału materiałów i usług lokalnych w procesie budowy i eksploatacji oraz przeprowadzenia dialogu technicznego z zainteresowanymi, potencjalnymi dostawcami i podwykonawcami. I przedstawienia tego planu do Urzędu Regulacji Energetyki, w zakresie wykorzystania polskich firm w łańcuchu dostaw budowanych farm na morzu.
Następnie będą zobowiązani do składania sprawozdań z realizacji tego planu. Kraje takie jak na przykład Wielka Brytania przyjęły dość restrykcyjne reguły, określające w sposób twardy procent lokalnych dostawców, jaki musi być wypełniony.
Polska ustawa również będzie regulować te kwestie, choć w sposób bardziej miękki. Dziś polski przemysł musi nauczyć się tej branży i nie jest jeszcze wciągnięty do końca w ten łańcuch dostaw. Ale warto, żeby inwestorzy farm morskich rozpoczęli dialog z polskim przemysłem. I to nie tylko w Gdyni, Gdańsku czy Szczecinie.
Branża offshore to dodatkowa szansa dla rozwoju polskich portów?
- Zgadza się. I to nie tylko tych największych, ale tych średnich z dobrą lokalizacją, jak na przykład Ustka. To również szansa dla nowych inwestycji infrastrukturalnych, sieci przesyłowych, budowy floty dla montażu farm i do ich obsługi. Ale też dla tych, którzy wykonują fundamenty i konstrukcje. Chodzi o pracę dla spawaczy, monterów. To budowa 25-30 trafostacji. A każda to setki milionów złotych.
Zużyte zostaną miliony ton stali. Warto, aby część tej stali pochodziła z Polski. I warto powalczyć o to, żeby metodologia „local content” zawierała uwzględnienie polskich surowców - takich jak węgiel koksowy czy koks, jeśli blacha produkowana będzie na przykład w niemieckich hutach.
Warto, aby tacy dostawcy blachy z Niemiec nawiązali kontakty z polskimi dostawcami surowców - żeby zdali sobie sprawę, że to warunek konieczny, by kupować surowce z Polski, a nie z Australii czy USA, jeśli chcą sprzedać swoją stal na budowę farm wiatrowych w Polsce.
A jakie wyzwania stoją polskim przemysłem w związku z zaangażowaniem w offshore?
- Nie można zapominać, że te inwestycje trzeba sfinansować. Tu warto, aby banki i takie instytucje, jak PFR, które od wielu lat aktywnie wspierają polski przemysł - dalej angażowały się w takie przedsięwzięcia.
Zdaję sobie sprawę, że wiele firm boryka się już, a część dopiero zacznie, z problemami w świecie „covid” i „post-covid”, ale budowa morskich elektrowni wiatrowych - to część życia gospodarczego, do którego płyną duże instytucjonalne środki.
Jaki to strumień środków?
- Począwszy od banków rozwoju przez banki komercyjne po fundusze emerytalne. Produkcja prądu z tych farm będzie generować stabilne przychody i zyski, a fundusze emerytalne potrzebują takich inwestycji, w szczególności w świecie zerowych lub ujemnych stóp procentowych.
Polskie banki podobnie jak polski przemysł potrzebują na pewno nowych kompetencji w zakresie finansowania i prowadzenia takich projektów. Ale warto teraz zaangażować czas i energię, bowiem wkrótce mogłoby się okazać, że przemysł nie zdążył się przygotować do takich inwestycji. Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów jest budowa statku instalacyjnego.
Zakładając, że mamy uruchomić pierwsze projekty farm w 2025 roku, zostało nam 4-4,5 roku. Sama budowa statku to trzy lata. Przygotowanie koncepcji, projektu, finansowania - to rok. Jest zatem za pięć dwunasta, aby z takim projektem wystartować. Jeśli nie wystartujemy już, to za 6-9 miesięcy będzie za późno. I statek powstanie w Chinach, operować nim będzie nie polski armator, a ktoś z Europy Zachodniej.
A czy jest tu miejsce na wodór? Dużo ostatnio się o nim mówi…
- Wodór  jest związany z energetyką. Uważam, że powstanie polskich elektrowni wiatrowych na morzu spowoduje bardzo dynamiczny rozwój infrastruktury do produkcji, przesyłu, magazynowania wodoru.
Oczywiście nie oznacza to, że nie będą powstawać do tego czasu instalacje rozproszone do produkcji wodoru, zarówno tego zielonego, jak i niebieskiego czy turkusowego. Ale powstanie w jednym miejscu instalacji o mocy kilku gigawatów spowoduje efekty skali w produkcji wodoru z wielkoskalowych elektrolizerów.
I powstanie konieczność magazynowania wodoru?
- Tak, aby był wykorzystywany do produkcji energii w momentach, gdy źródła odnawialne jej nie produkują, a potrzebuje jej przemysł i odbiorcy indywidualni, na przykład w lecie, kiedy używane są na dużą skalę klimatyzatory.
Może powstanie nawet dedykowana infrastruktura przesyłowa z północy na południe. Polski przemysł nie produkuje kompletnych rozwiązań, takich jak elektrolizery czy magazyny energii w oparciu o wodór.
Warto, byśmy rozszerzyli  „local content” o instalacje do produkcji i magazynowania wodoru. To są zaawansowane technologie, warto, by polski przemysł uczestniczył w transferze know-how i łańcuchu dostaw.
Czytaj także: Przed nami era wodoru. W grze miliardy euro
Byłoby fatalnie takie szanse przegapić...
- Szkoda by było, żeby z tych 100, a może 150 miliardów złotych nie zostało wiele w Polsce i w polskim przemyśle. Dlatego warto, żeby wszyscy interesariusze w tym procesie pomogli i 40-60 miliardów zostało w polskich stoczniach, portach, firmach produkujących konstrukcje stalowe, trafostacje, blachę w polskich hutach, koks w polskich koksowniach, miedź i węgiel koksowy w polskich kopalniach.
Warto, żeby polscy spawacze i elektrycy pracowali przy ich budowie, marynarze przy ich eksploatacji, montażyści przy instalacji stacji transformatorowych, ślusarze przy obróbce przekładni do turbin i automatycy przy produkcji elektrolizerów. A polscy informatycy przy programowaniu optymalizacji procesów. A jak powstanie odpowiednia „masa krytyczna”, to może i któraś z polskich firm opatentuje i wykorzysta na skalę globalną jakąś technologię.
Eksperci wskazują, że mądrze przeprowadzony proces zadbania o wkład polskiego przemysłu to kilka miliardów dodatkowych wpływów z CIT, VAT. To kilka tysięcy miejsc pracy.
Trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy oczekiwaniami inwestorów, dostawców turbin - oni będą bowiem wymagać bezpieczeństwa dostaw, terminowości, jakości. Ale jest jeszcze czas, aby to poprawnie przeprowadzić.
Trzeba woli inwestorów, cierpliwości dostarczycieli technologii, zaangażowania regulatorów, wsparcia organizacyjnego samorządów, banków - ale korzyści są jasne. Jest o co walczyć.