Portal gospodarka i ludzie autor: Damian Seredziński
Historia Kopalni Węgla Kamiennego Chorzów sięga roku 1870.
Eksploatowała m.in. skłonne do samozapalenia pokłady 501 i 510. Klasyfikowana była jako niegazowa, jednak właściwości wydobywanego węgla powodowały, że zdarzały się w niej pożary endogeniczne, nie mające jednak katastrofalnych skutków.
Wydawało się, że rok 1956 zapisze się w historii Chorzowa pozytywnie, pod znakiem otwarcia 22 lipca Stadionu Śląskiego. Niestety, nieco ponad miesiąc później miało miejsce wydarzenie tragiczne. 25 sierpnia w kopalni Chorzów wybuchł pożar, kosztujący życie 30 górników.
Sam fakt zaistnienia katastrofy jest powszechnie znany, jednak jej przebieg pogrąża się powoli w mroku niepamięci.
Kopalnia Węgla Kamiennego Chorzów w chwili wybuchu pożaru posiadała sieć wentylacyjną opartą na pięciu szybach, tworzących dwa systemy. Funkcję wdechową pełniły szyby: Kolejowy I, Kolejowy II oraz Zygmunt August II. Szyby „Kolejowe” były wspólne dla obu systemów wentylacyjnych. Doprowadzane nimi powietrze, dzieliło się na dwa prądy, posiadające odrębne szyby wydechowe: Zygmunt August I oraz Kuba (Hugo).
Do sieci wentylacyjnej szybu Kuba należał tylko jeden z sześciu funkcjonujących oddziałów.
Minimalizowanie inwestycji
Zdecydowanie słabą stroną systemu przewietrzania kopalni, było przewietrzanie części zakładu prądem schodzącym. Wynikało to z prowadzonej eksploatacji podpoziomowej, zapoczątkowanej w latach II wojny światowej, mającej za zadanie zwiększyć wydobycie, kosztem minimalnych inwestycji. Szyby były zgłębione jedynie do poziomu 321, zaś wyrobiskami pochyłymi i szybikiem udostępniony był niższy poziom 450. Poniekąd zadecydowało to o katastrofalnych skutkach pożaru.
Ogień zauważyło ok. godz. 2.15, dwóch budowaczy, zatrudnionych w oddziale III. Ok. godz.2.50 zawiadomili oni sztygara oraz dyspozytora kopalni. Po rozpoznaniu zagrożenia, zarządzono ewakuację załogi, powiadomiono Kopalnianą Stację Ratownictwa, a także wezwano pomoc z Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu. Dwa zastępy ratowników przybyły już o godzinie 3.15. Jak do tej pory, wszystko szło sprawnie. O godzinie 4.30 niemal cała załoga została wycofana do punktów zbornych. Tu jednak zorientowano się w braku części obsady oddziału I.
Teoretycznie dymy z oddziału III, powinny skierować się bezpośrednio do szybu wydechowego Zygmunt August I, nie powodując zadymienia całej kopalni. Na skutek wystąpienia pożaru w prądzie schodzącym, pod wpływem temperatury, nastąpiło odwrócenie kierunku przepływu powietrza, a dymy skierowały się w kierunku wlotu powietrza świeżego. Spowodowało to zadymienie większej części kopalni. W oddziale I zaś wciąż znajdowała się nieświadoma niczego załoga – 37 górników, z którymi nie można było nawiązać kontaktu telefonicznego.
Posłaniec alarmował
Ok. godz. 5 rano, poprzez wysłanego w charakterze posłańca, mechanika oddziału I, nawiązano kontakt ze sztygarem. Rozpoczęto wycofywanie pozostałej części załogi. W punkcie zbornym udało się szybko zebrać 15 osób. Po pozostałe udał się sztygar zmianowy.
Pod jego nieobecność, część załogi z punktu zbornego, podjęła próbę wycofania się pod szyb Zygmunt August II. Droga prowadziła pochylnią wentylacyjną IIIa. Górnicy mieli do pokonania 1,5 km błotnistego wyrobiska o nachyleniu ok. 20 stopni. Pierwsza wyruszyła grupa sześciu osób, jednak natknęła się w pochylni na dymy. Pomimo wyposażenia w pochłaniacze ucieczkowe, górnicy nie zdecydowali się na forsowanie zadymionego obszaru. Wyposażeni byli jedynie w lampy karbidowe z otwartym płomieniem, mogące spowodować zapłon i wybuch gazów pożarowych. Jedyną lampą elektryczną dysponował sztygar.
Grupa kilkukrotnie przemieszczała się pomiędzy pochylnią a punktem zbornym. W panującym chaosie, najprawdopodobniej zapomniano zamknąć tamy na poziomie 321, co przyspieszyło zadymienie pochylni. W międzyczasie z oddziału wrócił mechanik, z uzyskaną od sztygara lampą elektryczną. Ok. godz. 5.35 powrócił sztygar. Spośród zatrudnionych w oddziale górników brakowało jednej osoby. Mimo to podjęto próbę przejścia przez dymy. Z 37 osób dojść pod szyb udało się zaledwie 3. Na podszybiu napotkali oni zastęp ratowniczy, któremu następnie udało się wynieść z poziomu 213 trzech kolejnych nieprzytomnych ludzi. Równocześnie ratownicy odnajdywali zwłoki.
Zimna krew
Ok. godz. 11 napotkano na poziomie 213 żywego, dającego sygnały lampą górnika. Uratowała go zimna krew – siedział spokojnie w pochłaniaczu ucieczkowym, gdy wokół ogarnięci paniką umierali jego towarzysze. Po wymianie pochłaniacza, ewakuowano go ok. godz. 11.45.
Dramatyczna była sytuacja sztygara oddziału I. W czasie wycofywania załogi, pomagał on w marszu, wraz z jeszcze jednym górnikiem, starszemu, osłabionemu pracownikowi. Znacznie opóźniało to przemieszczanie się grupy. W tej sytuacji, sztygar podjął decyzję o powrocie z powrotem w dół, gdzie powietrze było stosunkowo mniej zadymione. W przekopie wentylacyjnym zbudowano prowizoryczny schron ze skrzynek i dostępnych na miejscu materiałów. Szanse na przeżycie zwiększał obecny w przekopie rurociąg sprężonego powietrza, użyty do przewietrzania schronu.
Sztygar rozpoczął tu pisanie listu, rozpoczynającego się dramatycznie: „Ostatnie moje słowa z dn. 25.08.56 r.”. Dalej pisze: „Nie możemy ruszyć się na krok od sprężonego powietrza i będziemy tak długo, jak długo będzie sprężone powietrze. Nie wiemy, czy przeżyjemy, dlatego pozdrawiamy naszych najbliższych”.
Obawy niestety sprawdziły się. Ok. godz. 7.20 zakręcono dopływ sprężonego powietrza – kierownictwo akcji ratunkowej nie wiedziało bowiem o uwięzionej trójce. Sądzono również, że powietrze może podsycać pożar. W tej sytuacji sztygar, korzystając z pochłaniacza ucieczkowego, udał się do telefonu i połączył z kierownictwem akcji.
Przeżył jako jedyny
Rozmowa wymagała jednak wyjęcia z ust ustnika pochłaniacza. Po zakomunikowaniu o liczbie i lokalizacji ocalałych, sztygar w drodze powrotnej stracił przytomność. Mimo wszystko przeżył jako jedyny z grupy zgromadzonej w schronie.
Spośród 30 osób uwięzionych w oddziale I, udało się uratować zaledwie 8. Przyczyn pożaru nigdy nie poznano – podejrzewa się zaprószenie ognia, bądź zatarcie rolek przenośnika taśmowego. Po zakończeniu akcji ratowania załogi, rozpoczęto próby opanowania ognia.
Udało się to uczynić dwa dni później, 27 sierpnia 1956 r., za pomocą korka podsadzkowego. Polegało to na odizolowaniu ognia tamą z mieszaniny wody i piasku, używanej normalnie do wypełniania przestrzeni po wybranym węglu.
Prawdopodobnie skutki pożaru nie byłyby tak opłakane, gdyby nie stosowano wadliwego systemu przewietrzania prądem schodzącym. Załogę z oddziału objętego pożarem udało się wycofać sprawnie i bez ofiar. Przy przewietrzaniu prądem wznoszącym, nie nastąpiłoby prawdopodobnie jego odwrócenie, a dymy udałyby się najkrótszą drogą do szybu wydechowego.
Rabunkowa eksploatacja lat wojennych pozostawiła jednak kopalnię z zaniedbaną wentylacją, a skutki pożaru objęły również odległy oddział I, powodując wiele ofiar...