Trybuna Górnicza autor: Kajetan Berezowski
Mieczysław Bieniek, pseudonim Hajer, górnik z Katowic, od lat podróżujący po
świecie, ma za sobą kolejną udaną wyprawę. Tym razem odwiedził Indie. Swoje przygody jak zwykle opisze w książce, która ukaże się najprawdopodobniej jeszcze w tym roku. Ale zanim to nastąpi, postanowił podzielić się nimi z Czytelnikami „Górniczej” i portalu netTG.pl Gospodarka i Ludzie.
Hajer nie kryje, że była to jedna z najbardziej ekscytujących wypraw, choćby z uwagi na fakt, że przypadła na gorący okres pandemii koronawirusa.
Nie miałem pojęcia, że pandemia skomplikuje mi zaplanowaną wędrówkę. Wybrałem się do Indii, do stanu Orisa, aby poznać bliżej życie i zwyczaje ludzi zamieszkujących tamte rejony. Od kilku lat jest to teren zamknięty dla turystów i pilnie strzeżony, a więc tym bardziej interesujący. Do Kajpuru udałem się pociągiem z Puri. To miejscowość, w której stacjonuje wojsko. Już na dworcu kolejowym miała miejsce kontrola dokumentów. Ja wylegitymowałem się tradycyjnie fotografią, na której widnieję w mundurze górniczym i w ten sposób, bez zbędnego tłumaczenia się, udało mi się przedostać do posterunku komendantury. Tam przedstawiłem się jako emerytowany wojskowy i poprosiłem o kontakt z dowódcą. Powiedziano mi, że do tygodnia powinien się pojawić. Czas ten spędziłem pracując jako wolontariusz w miejscowym sierocińcu, a popołudniami pomagałem w domu dla psychicznie chorych. W końcu zjawił się komendant. Wytłumaczyłem mu, o co chodzi, a on kategorycznie stwierdził, że nie wypuści mnie dalej, bo jest to rejon niebezpieczny i porywają tam turystów. Nalegałem i w końcu dał się przekonać. Dostałem zgodę na 48-godzinny pobyt w tym rejonie – opowiada Bieniek.
Z wizytą wśród ludu Bonda
Lud Bonda zamieszkujący Orisę słynie m.in. z tego, że dorastające dziewczyny biorą na wychowanie niemowlęta płci męskiej, którymi się opiekują. Gdy chłopcy wyrosną i osiągną dojrzałość, biorą ich za mężów. Panowie są średnio o połowę młodsi od swych żon.
Trafiłem do ich osiedla. Spędziłem wraz z nimi dwie doby. Ci ludzie nie grzeszą raczej urodą, ale za to barwnie się ubierają. Kobiety noszą na sobie mnóstwo ozdób. Odniosłem wrażenie, że najbardziej wystrojone panie mają na sobie co najmniej kilkadziesiąt kilogramów różnego rodzaju biżuterii. Pewnie zostałbym z nimi dłużej, ale w końcu przyjechało po mnie wojsko i przypomniało, że czas wizyty dobiega końca i muszę udać się w drogę powrotną – opowiada dalej podróżnik.
Z Kajpuru postanowił udać się do Mysore, miasta w południowej części Indii, w stanie Karnataka. Stamtąd trafił do niewielkiej miejscowości Kanyakumari. Przed laty, podczas jednego ze swych pobytów, miał okazję przebywać w tych okolicach pracując w charakterze wolontariusza w ośrodku dla trędowatych. I właśnie tam do jego uszu dotarły pierwsze informacje o pandemii koronawirusa, która docierała właśnie do Indii.
– Rozpoczęła się łapanka na białych, rzekomo winnych zarazie. Wyrzucali nas z hoteli. Ja mieszkałem w prywatnym domu u pewnego Hindusa i pomyślałem, że jakoś to przetrwam, ale pewnego dnia właściciel oświadczył, że nadeszła pora, abym się wyniósł, bo sytuacja jest niebezpieczna. Na szczęście spotkałem pewnego Francuza, który zechciał mnie zabrać do Goi, osady położonej na skraju dżungli zdominowanej przez hippisów. Lecz i tam, w ciągu kilku kolejnych dni, dotarła policja i zaczęła się nagonka. Ja miałem szczęście w nieszczęściu, że zatrułem się rybą i kilka dni musiałem odchorować. Z zatrucia wyciągnął mnie jakiś Hindus, u którego przebywałem w gościnie. W tym czasie usiłowałem skontaktować się w trybie pilnym z polskimi przedstawicielstwami dyplomatycznymi. W konsulacie w Bombaju nikt nie odbierał telefonu, ale w końcu odebrali w ambasadzie w Delhi. Powiedzieli, żebym dostał się na lotnisko w Panaji i stamtąd udał się zaplanowanym lotem do Delhi. Na miejsce dowiózł mnie ów Hindus, przy okazji zwijając mi 150 dolarów i tabletki na serce. Pal licho pieniądze, ale tabletki to już nie. W końcu byłem po zawale, ale najważniejsze, że lecę – pomyślałem – opisuje swe przygody Hajer z Katowic.
Jednak wylot do Delhi wcale nie był taki prosty, jak sobie wyobrażał. Na lotnisku roiło się od podróżnych, zwłaszcza Rosjan. Wszyscy chcieli jak najszybciej ewakuować się z Panaji. Ostatecznie naszemu podróżnikowi udało się załapać na drugi samolot i w taki oto sposób dotarł do stolicy Indii. Na miejscu czekało na niego wymarłe miasto.
Wstrząsające obserwacje
– Ten widok zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Miejsca, które znam, które każdego dnia tętniły życiem okrągłą dobę, gdzie przemieszczały się setki tysięcy ludzi, świeciły pustkami. Udałem się do znajomego hotelu. Po drodze jakieś dzieciaki obrzuciły mnie kamieniami. Drzwi otworzył mi znajomy Hindus i na powitanie pokazał mi środkowy palec. No i znów telefonuję do ambasady, mówię, co jest grane. Na szczęście wysłali po mnie samochód i zawieźli do jakiegoś hotelu, gdzie wyrażono zgodę na mój pobyt. Przez 21 dni byłem skoszarowany. Na śniadanie dwa jajka i chleb, na obiad dwa litry wody, a na kolację groch z plackami. Wieczorami wdrapywałem się na dach, aby zobaczyć, jaka jest sytuacja na mieście. To były wstrząsające obserwacje. Patrole policyjne okładały pałami każdego, kto ośmielił się wyjść z domu, a w powietrzu unosił się dym i smród spopielanych ciał zmarłych. Ludzie umierali na potęgę. Pogrzeby wraz z kremacjami zaczęto urządzać na ulicach – wspomina Mieczysław Bieniek.
Niezwykła podróż, naznaczona perypetiami związanymi z wybuchem pandemii koronawirusa, szczęśliwie zakończyła się w samolocie PLL LOT do Polski, dzięki pomocy ambasady w Delhi. Górnik globtroter już dziś zaprasza za naszym pośrednictwem wszystkich miłośników podróżowania na Targi Książki, które odbędą się 14 listopada w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach.