autor: Kajetan Berezowski
wiąże się z mnóstwem zwyczajów. Słynie z tysiąca barw i niepowtarzalnej atmosfery
Podobno na próżno dziś szukać w wielkim mieście kolędników z prawdziwego zdarzenia. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. W ostatnią niedzielę adwentu dosłownie zawładnęli chorzowskim skansenem. Na pomoc pospieszyli im górnicy ubrani w galowe mundury.
Zwyczaj chodzenia od domu do domu z kolędą ma w Polsce długą tradycję. Żeby samemu przekonać się, jak żywe są one i bogate, trzeba by wybrać się w okresie bożonarodzeniowym na Żywiecczyznę. To właśnie tam spotkać można Dziady. Grupy przebierańców składają noworoczne życzenia i robią dowcipy napotkanym przechodniom, zadowalając się skromną zapłatą lub poczęstunkiem. W chorzowskim skansenie zaprezentowali się w szczególnie barwny sposób.
Konie z bujnymi grzywami
– Kultywujemy tradycje naszych przodków. Sięgają one okresu przedwojennego. Grupa liczy obecnie kilkadziesiąt osób. Nasze kolędowanie to rodzaj teatru ulicznego. Parodiujemy przedstawicieli wiejskiej społeczności – tłumaczył Mariusz Bury, szef zespołu, który doczekał się już wpisu na Krajową Listę Dziedzictwa Kulturowego.
Wśród kolędników najbarwniejsze są konie z bujnymi grzywami. Do korpusu stelaża, który przyodziewają na siebie, doczepione są dzwonki. Konie, podobnie jak niedźwiedzie odziane we włochate futra, symbolizują siłę i dostatek. Duże wrażenie robi taniec koni i niedźwiedzi. Na rozkaz pachołków konie skaczą przez leżące niedźwiedzie, tańczą, po czym same padają jak martwe. Po chwili ożywają i tańczą ze zdwojoną energią. W taki właśnie sposób obrazowano dawniej walkę śmierci i odrodzenia, wiosny z zimą i dobra ze złem.
– Stroje, zwłaszcza maski, to nic innego, jak element symbolicznego chaosu, z którego wyłania się pomału nowy ład – wyjaśniał język ludowej tradycji Mariusz Bury.
Za końmi w orszaku kroczyli kolejno: komendant prowadzący grupę i wydający polecenia koniom, pachołki, czyli młodzi mężczyźni, sprawnie strzelający z bata w celu odpędzenia zła, diabeł czerwony i diabeł czarny, śmierć, Żyd symbolizujący obcego handlarza sprzedającego mięso, Cygan z Cyganką, a więc obcy we wsi, wreszcie dziechciorz – „złota rączka” i sznurkorz, postać przebrana w strój uszyty z pasków kolorowego materiału.
Pochód kolędników tworzą tylko mężczyźni, to żelazna zasada.
– Tak każe tradycja, bo kto winien jest temu, że żyjemy na ziemskim padole? Kobieta. To ona zerwała jabłko z drzewa w raju. Naturalnie kolędnicy przebierają się za kobiety. To jest dozwolone – dowcipkował szef zwardońskich kolędników.
Nie ma wśród nich takiego, co nie strzelałby z bata. Bałamuty posługują się długim lnianym batem zakończonym twardym „strzylokiem”. Uderzenie nim powoduje głośny wystrzał, niczym z broni palnej.
Tej sztuki trzeba się uczyć od dziecka. Baty są plecione na cztery, następnie z czterech na trzy i przejście na jedynkę. Mają zwykle po dwa metry. Techniki są różne. Trzeba pracować całym ciałem i pilnować, żeby sobie krzywdy nie zrobić. Na zawodach strzela się przez dwie minuty. Liczy się liczba oddanych strzałów, donośność ich dźwięku, technika i strój – opowiadał Piotr Cudziło z Bałamutów, który przygotowuje się do styczniowego konkursu.
Stroje członkowie zespołu szyją sobie we własnym zakresie.
– Luźno przyszyte elementy, odstające sznureczki są istotne. W trakcie spotkania w domach gospodynie usiłują zwykle oderwać sobie jakiś kawałek odzieży kolędnika, „aby się darzyło w tym nowym roku” i trzeba im to ułatwić. Ludzie bardzo chętnie nas przyjmują, nawet pytają, kiedy wyruszymy w teren – przyznał Marcin Olczyk, jeden z Bałamutów.
Siemieniotka i barszcz z uszkami
„Winszujym wom szczęścio, zdrowio na tyn Nowy Rok, aji na delszi czasy. Żebyście byli weseli jako w niebie anieli cały rok. Ale nie jyny na Nowy Rok, ale na delszi czasy. Żeby się wom chowały cieliczkijak w lesie jedliczki” – brzmiały życzenia wypowiadane przez kolędników.
– Zaczynamy odwiedzać domostwa od św. Szczepana. Chodzimy też na Nowy Rok i na tym koniec – opowiadał dalej szef Bałamutów.
Tym razem na pomoc przy kolędowaniu przyszli Bałamutom miejscowi kolędnicy z Chorzowa. Mieli z sobą turonia, gwiazdę i mocne wsparcie górniczej braci.
Damian Szefer, Gerard Trocha i Marcin Hatlopa z bytomskiego Bobrka przybyli do skansenu wraz z żonami, które przyrządzały wigilijne potrawy. Barszcz, żurek, bigos, makówki. Palce lizać.
– Mieszkamy w Stolarzowicach. U nas co domostwo, to inne zwyczaje. Na Wigilię przygotowuje się barszcz z uszkami, ale też siemieniotkę lub grzybową. U mnie bez makówek świąt nie ma. Kapusta z grzybami i z grochem, kompot z owoców suszonych, kołocz i karp to podstawa. Ale robi się też sałatkę warzywną i bigos. Dawniej w Wigilię od rana nic się nie jadło, czekało się do kolacji. I teraz też tak jest. Mnie najbardziej wszystko smakuje po pasterce, bo jak się cały dzień stoi przy kuchni, to tak to potem jest – przyznaje Sabina Szefer.
Co ciekawe, w domu u Gerarda Trochy na Wigilię je się… zupę mleczną.
– Z grubo pokrojonymi nudlami. Taki zwyczaj był u mojego dziadka, który mieszkał w Miechowicach. I nieprawda, że tradycja każe przygotować 12 potraw. Każdy przygotowuje tyle, na ile ma ochotę – wyjaśniał Gerard Trocha.
Na kolędę do chorzowskiego skansenu przyjechał też Paweł Kowalczyk z Podhala, jak sam o osobie powiada – rodowity gorol.
– Nasza tradycja bożonarodzeniowa do złudzenia przypomina śląską. Na Podhalu nie było kiedyś ludzi. Od wieków przybywali głównie ze Śląska. Kapusta, groch, barszcz i uszka, tak było jeszcze przed wojną. Żądnej ryby. W górach była bieda. Jak na Śląsk przybyłem 30 lat temu, to po raz pierwszy zobaczyłem na talerzu karpia. Prędzej górnika bym zobaczył, bo przecie do Wieliczki i Bochni daleko górale nie mają, a św. Kinga od nas przyszła – przekonywał Kowalczyk.
Polskie Boże Narodzenie wiąże się z mnóstwem zwyczajów. Słynie z tysiąca barw i niepowtarzalnej atmosfery, zaś kolacja wigilijna uważana jest za najbardziej uroczystą wieczerzę w całym roku. Stare ludowe przysłowie mówi, że „jakiś we Wilijo, takiś cołki rok”. Warto o tym pamiętać, zanim do niej zasiądziemy.