autor: Katarzyna Zaremba-Majcher
narzędzia, haki, osłony, siekiery podsadzkowe, haczyki. Wszystko to, co potrzebne jest na kopalni
Jerzy Morejko pracę na Wujku zaczął 1 września 1989 roku. Trzy miesiące później pracował już w kuźni. Koledzy mówią do niego Jacek. Pamięta, jak kuźnia tętniła życiem.
– Tu się robiło od podstaw podkowy, bo podkuwaliśmy konie – wspomina kowal.
Jak przyszedł do kopalni, to już coś potrafił. – Na początku pracowałem na walcowni i po trzech miesiącach sztygar zabrał mnie na kuźnię. Robiłem z Jorgiem i on mnie przyuczył – wspomina. – Najważniejsze to się nie bać, a jak mówią, to u mnie ani strachu, ani pieniędzy – śmieje się pan Jerzy.
Nie bałem się ognia. Za bajtla, jak jeździłem do rodziny w góry, było tam dwóch braci – jeden był zegarmistrzem, a drugi kowalem. Siadałem wtedy w kuźni na miechu i przyglądałem się jego pracy.
W kuźni na Wujku odkuwał młoty, z biegiem czasu bardziej wymagające rzeczy, i tak mu się spodobało, że został.
Wtedy kopalnia prężnie pracowała, hala tętniła życiem. We wspomnieniach pana Jerzego słychać nostalgię.
– Pracowaliśmy tu na trzy zmiany, robiliśmy rozjazdy na dół, narzędzia, haki, osłony, siekiery podsadzkowe, haczyki. Wszystko to, co potrzebne jest na kopalni. Pracowało tu około 170 ludzi. Kopalnia była samowystarczalna. Żeby wejść pod młot, to była kolejka. Jeden odchodził, a kolejny za nim wchodził – opowiada.
– To ciężka, niebezpieczna praca – nieraz byłem potłuczony, nawet straciłem palec – mówi kowal. – Podkładałem blaszkę za blaszką pod młot i w pewnej chwili poczułem ukłucie w palec. Kolega, który wszystko widział, wziął mnie na bok i kazał usiąść, drugi pobiegł po pielęgniarkę. Kazał mi ściągnąć rękawiczkę. Patrzę, a tam palec wisi. No to obciąłem go i przypaliłem, by krew się nie lała. Przybiegła pielęgniarka i nie wiedziała, komu najpierw pomóc, bo obaj koledzy zemdleli – śmieje się na tamto wspomnienie. – Pojechałem do szpitala, lekarz ładnie mi to zszył, oczywiście bez znieczulenia. Mam wysoki próg bólu – kwituje.
Pokazuje swoje miejsce pracy. Potem przechodzimy do pokoju socjalnego, gdzie razem z kolegą hodują miętę, sadzą pestki z awokado i mango. – Rośliny mają tu odpowiednią temperaturę, może wyrosną owoce – mówi. W pokoju czuć intensywny aromat mięty.
Kowal wyciąga stojak pod doniczkę, chwaląc się, że artystyczne prace też robili, jak było trzeba.
– Już tylko ja zostałem tu jako kowal, wszyscy poumierali, ostatni pół roku temu. Ci, co mogli, odchodzili na emeryturę w wieku 60 lat. Ja też liczyłem, że na tą sześćdziesiątkę odejdę, ale państwo przedłużyło wiek do 65 lat dla osób, które pracują w szkodliwych warunkach. Pięć lat dłużej roboty to jest koniec świata przy obecnej sytuacji – mówi z żalem Jerzy Morejko.