autor: Kajetan Berezowski
nawet nie sądził, że drzemią w nim artystyczne talenty
Poczóntki bóły ciynżke, nojbardzij pamiyntóm piyrszo szychta. Zjechali my z instruktorym na dół. Na przekopie jeszcze szło wytrzimać, ale czym dali, tym gorzi. Ciepło, wilgotno, ciymno, czorno i kupa larma. W pewnym momyncie przełaziylimy pod taśmóm. Jo mioł w kapsi flaszka z piciym, tako plastikowo po soku z cytróny, jakie sie wozióło z Wynger, i jak żech sie schylół, to ta pierona pynkła. Cołko herbata wyciykła. Doszlimy do chodnika, kaj za zadanie bóło zwijanie stary taśmy po wymianie. To bóła katorga nawet do modego synka. Hica bóła niymiłosierno, robiylimy yno w batkach, a pot ściykoł nóm do butów. Jak prziszło do pauzy, siedlimy sie na kuloku z drzewa, kożdy łykoł picie. Jo bez swojygo wodopoju siedziołch z boku i musiołch wyglóndać jak suchotnik, bo jedyn chop, kery bół na obsłudze ty taśmy, podloz i doł mi sie napić. Mioł taki plastikowy karnisterek piyńciolitrowy. Jak jo sie przisadziół, to wierzcie mi, że te ścianki boczne złożóły sie do kupy – wspomina Edward Jon, emerytowany pracownik kopalń Wawel i Bielszowice, działacz Towarzystwa Miłośników Orzegowa.
W opowiadaniach o tym, jak to kiedyś na grubie bywało, nie ma sobie równych. Poświęcił temu nawet książkę zatytułowaną „Tu sie wszysko zaczło”, wydaną nakładem Muzeum Górnośląski Park Etnograficzny w Chorzowie.
W latach dziewięćdziesiątych – jak powiada – liczyło się tylko wydobycie.
Robiło się w piątki, soboty i niedziele. Na okrągło. Nie było nawet czasu o niczym innym pomyśleć, jak tylko o robocie. Pracowałem na Bielszowicach jako kierownik oddziału wydobywczego. Miałem pod sobą ponad osiemdziesięciu ludzi. Był taki czas, że fedrowaliśmy na dwóch ścianach, które dawały po siedem do ośmiu tysięcy ton węgla na dobę. Ale o tym się też nie myślało, dopiero jak stała się awaria i wydobycie spadło o kilka tysięcy ton, to człowiek uświadamiał sobie, ile tego węgla szło na powierzchnię. Oczywiście te wyniki były efektem solidnej pracy nas wszystkich ludzi z oddziału. Ktoś kiedyś powiedział, że na grubie może pracować każdy, ale kierownikiem to trzeba się urodzić. Chyba jest w tym wiele racji. Lecz prawda jest też taka, że z ludźmi trzeba dobrze żyć, rozumieć ich i szanować – przyznaje Edward Jon.
Pracując w kopalni, nawet nie sądził, że istnieje coś innego poza wydobyciem. Po przejściu na emeryturę trzeba było się czymś zająć, a że zbliżała się kolejna edycja konkursu organizowanego przez panią śp. Marię Pańczyk i Rozgłośnię Polskiego Radia Katowice „Po naszymu, czyli po śląsku”, promującego śląską tradycję, kulturę i gwarę, postanowił wziąć w nim udział. Do rywalizacji zgłosiło się blisko stu uczestników. Do finału w Zabrzańskim Domu Tańca zakwalifikowały się tylko trzy osoby. Wśród nich Edward Jon z Rudy Śląskiej. W trakcie uroczystej gali finaliści zaprezentowali swoje monologi, musieli też wykazać się błyskotliwością, odpowiadając na pytania jurorów, wśród których znaleźli się etnograf prof. Dorota Simonides, językoznawca prof. Jan Miodek i poeta ks. Jerzy Szymik.
– Ja zaprezentowałem dwa teksty, pierwszy o miesiącach zaraz po przejściu na emeryturę oraz walce z nieproszonym gościem, czyli rakiem, a drugi opowiadał o moim ojcu. Podobało się, zająłem wtedy drugie miejsce – wspomina drugi Ślązak 2008 r.
Okazało się, że sukces konkursowy stał się przyczynkiem do dalszej kariery artystycznej emerytowanego górnika. Oto bowiem z Muzeum Górnośląskiego Parku Etnograficznego nadeszła nieoczekiwana propozycja.
– Miałem wcielić się w rolę narratora i opowiadać bajki, tudzież inne historyjki związane z regionem w niepowtarzalnej scenerii chorzowskiego Skansenu. Bajki bardzo się dzieciakom podobały, ale potem przyszedł czas na „Duchy i strachy”. W jednej z chat, Chałupie z Kaliny, gospodarze przygotowali scenerię niczym z horrorów. I to właśnie tam, przy kominku, miałem wykonać swoją robotę. Tak szczerze mówiąc, to sam się tego na początku trochę przestraszyłem. Za oknem chaty ciemno, gdzieś tam za oknem w oddali świeci tylko księżyc, wyje wilk, zima, bo to grudzień. W blasku ognia widać zarys twarzy słuchaczy, którzy do ostatniego miejsca wypełnili chatę. Dostałem tremy, ale ostatecznie wszystko dobrze poszło. Opowiadałem o zjawach, zmorach, strzygoniach, konszachtach z diabłami, planetnikach, ale pojawiały się w tych opowieściach także dobre postacie po to, żeby odgonić zło. Poczułem, że ludziom się to podoba. Powtarzaliśmy co tydzień ten spektakl. Nawet dostrzegłem kilka osób, które ponownie zdecydowały się w nim uczestniczyć, dlatego też starałem się zawsze wplatać do tych opowieści jakieś nowe elementy – śmieje się Edward Jon.
Wtedy jeszcze nie planował napisania żadnej książki. Pomysł pojawił się spontanicznie.
– Po prostu, padła kolejna propozycja ze strony dyrekcji Skansenu, a konkretnie od pani dr nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa Agnieszki Przybyło-Dumin oraz pani dr Beaty Piechy-von Schagen, a że miałem materiał, który notabene napisało samo życie, to postanowiłem wziąć się mocno do roboty. Postanowiłem też, że teksty napiszę po śląsku, a ściślej, w języku moich przodków, w dialekcie orzegowskim, „takym, jakym my godali na placu za bajtla”. Zawsze stałem na stanowisku, że regionalizm należy wspierać, a o swoich korzeniach nie wolno zapominać. Nie można też wstydzić się śląskiego DNA, no i w efekcie wyszła książka – te wypociny, jak je nazywa.
Ida na chodnik podścianowy, cieszy nadawa na taśmie, na pewno kombajn jedzie w dół ze pucowom. Doszedłech do miejsca, kaj znajdowała sie aparatura elektryczna, tak zwany pocióng elektryczny. Bóło jak na warunki dołowe w miara cicho. Naroz słysza głos: sto i dwiesta. Podlozżech bliży i co widza? Elektrykorz ze ślusorzym grajóm w karty, w pokera. To jeszcze nic, ale łóni zamias piniyndzy mieli kynsy wónglo i to sużoło do licytacji w tego pokera. Stołech niyruchomo, niy mógżech wydobyć głosu, śmiychu, łóni tyż byli zajynci grom, tak że mie niy uwidzieli. Stołch tak i czekoł końca gry, choć we środku wy mie sie kotłowało, bo jak niy buchnóńć śmiychym na take zdarzynie, to gorzi jakby człowieka zamulóło, a kibla niy bóło w pobliżu. Ale w końcu pynkło. Jak ślusorz podoł elektrykorzowi kyns wónglo i pedzioł mu: – Rozmyń mi to na drobne – to mój łorganizm już tego niy wytrzimoł i zapewniom wszyskich, że tyż byście tego niy strzimali. A co dali? Kupa śmiychu! Ślusorz z elektrykorzym pitnół do ściany. Jo sie musioł deptać w inny rejon, bo tam bóła awaria. A pinióndze? Pojechały odstawóm do góry”.
To jedna z historyjek składających się na książkę „Tu sie wszysko zaczło”. A poza nią wiele innych z życia wziętych. Jest też wzruszająca opowieść o tragedii z 12 grudnia 1996 r., która zapisała się wielką traumą w życiu autora. Wydarzyła się w oddziale, którego był kierownikiem. Tąpnęło w ścianie 303 w pokładzie 507.
Wynieśliśmy Heńka na przekop, wóz sanitarny odwiózł go pod szyb, a w nas pozostała niemoc. Nie ma gorszego odczucia niż to, jak człowiek chce pomóc, ale nie może”… – brzmi fragment tej opowieści.
– W 1790 r. Orzegów, dzielnicę Rudy Śląskiej, w której mieszkam, odwiedził niemiecki pisarz Johann Wolfgang von Goethe. Często przytaczam słowa z powieści Fausta „chwilo trwaj”, ale tylko w tych fajnych fragmentach, które chciałoby się jeszcze raz przeżyć... – pointuje Edward Jon.
A o mało co nie byłoby tej historii. Po skończonej służbie wojskowej, do zespołu Akselbanty, w którym przez dwa lata byłem wokalistą, przyszedł pan Janusz Panasewicz, ten sam – późniejszy lider zespołu Lady Pank.
Co by było, gdybym poszedł do wojska później?
Tego nie wie nikt, dopowiedzcie sobie sami, drodzy czytelnicy.
Pozdrawiam czytelników, a zwłaszcza wszystkich federmanów, górniczym pozdrowieniem Szczęść Boże.