autor: Anna Zych
Stara prawda mówi, że nie da się równocześnie zjeść ciastka i mieć ciastko.
Tymczasem skrajnie różne wymagania stawiane przed górnictwem węglowym zdają się nie uwzględniać logicznych przesłanek.
Chylący się ku końcowi rok 2021 miał zapisać się w historii początkiem końca węgla w Polsce. Wypracowana w bólach umowa społeczna pomiędzy rządem RP, związkami zawodowymi, samorządami i pracodawcami, nakreśliła harmonogram redukcji mocy produkcyjnych i zamykania poszczególnych kopalń. Ustalono, że węgiel znikać będzie powoli, by nie zrujnować społecznej i gospodarczej tkanki Śląska, a cały proces wspomagany będzie z budżetu. Kluczową sprawą dla realizacji projektu miała być zgoda Komisji Europejskiej na dopłaty do produkcji.
Niestety, za podnoszonym od lat postulatem odchodzenia od węgla nie szła sukcesywna budowa nowoczesnej energetyki. Polska ciągle blokami węglowymi stoi, ale paradoksalnie to właśnie one ratowały przed blackoutem nas i naszych sąsiadów po serii awarii i bezwietrznych dni. Zresztą węglowe moce reaktywowano nie tylko w Polsce, do tego po raz pierwszy od lat wzrosła globalna produkcja energii z węgla osiągając w 2021 roku 10 350 Twh. Jest to rekord wszechczasów. Z raportu Międzynarodowej Agencji Energetycznej wynika, że światowe zapotrzebowanie na węgiel wzrośnie w kończącym się roku o 6 proc. - do 8,1 mld t.
Węgiel stał dobrem poszukiwanym. Z tygodnia na tydzień maleją przykopalniane zwały, a energetyka nie jest w stanie utrzymać zapasów obowiązkowych. Na zasypywaniu węglowej luki zarabiają pewnie importerzy, nie jest to jednak dane polskim producentom czarnego złota związanym długoterminowymi kontraktami. Poza tym zgodnie z umową społeczną mają wydobywać coraz mniej. Otwartym pozostaje pytanie skąd pochodzić będzie węgiel, który przez najbliższe lata będzie podstawą rodzimego miksu energetycznego i jak jego cena przełoży się na cenę energii.