Rozmawiała: Aldona Minorczyk-Cichy
smuty dla węgla
Jeśli ceny polskiego węgla dla energetyki zostaną urealnione, oznacza to bardzo drogą energię - mówi prof. WŁADYSŁAW MIELCZARSKI, ekspert do spraw energetyki z Politechniki Łódzkiej.
Agencja Rozwoju Przemysłu przedstawiła wyniki górnictwa węgla kamiennego za 2021 r. i za dwa pierwsze miesiące obecnego roku. Branża za ubiegły rok ma wielokrotnie mniejszą stratę niż za 2020 rok, a na koniec lutego już spory zysk. Powiało optymizmem. Jak długo ten trend ma szansę się utrzymać?
Powinniśmy się trochę cofnąć w czasie. To dobre wyniki, ale mogłyby być lepsze. Pamiętajmy, że kopalnie dostarczają surowiec elektrowniom po bardzo niskich cenach, zdecydowanie niższych niż te rynkowe, bo za około 250 zł za tonę, kiedy na wolnym rynku to obecnie nawet 300 dolarów za tonę.
To, że kopalnie za 2021 r. odnotowały jeszcze pewną stratę, to wynika przede wszystkim z umów, a nie z rynku. Węgiel nie tylko zaczął być opłacalny, ale nawet bardzo opłacalny. Gdyby teraz wrócić do cen rynkowych, a tak powinno być, to górnictwo jest obecnie dobrym biznesem.
Co może oznaczać urealnienie tych cen węgla?
Jeśli jednak ceny polskiego węgla dla energetyki zostaną urealnione, oznacza to bardzo drogą energię. Obecnie odbiorcy zawdzięczają górnictwu, albo raczej temu, że nie ma takich zysków, jakie dałby mu wolny rynek, stosunkowo niskie ceny energii, które obecnie w Polsce są jednymi z najniższych w Europie. Doszliśmy do bariery, kiedy górnictwo i energetyka konwencjonalna są spychane przez odnawialne źródła energii. Odbiorcy są w stanie zapłacić za energię każdą cenę. U nas to, z powodu polityki energetycznej UE, około 800 zł za MWh, a realnie powinno być około 200 zł.
Jeśli polityka energetyczna nie zostanie zmieniona, to ceny dobiją do 2-3 tys. zł, a pamiętajmy, że tak już w styczniu było. Energetyka konwencjonalna, w przypadku Polski głównie węglowa, jest potrzebna, żeby utrzymać ciągłe zasilanie, żeby istniała gospodarka, a społeczeństwo funkcjonowało tak jak do tej pory. Bez względu na to, czy to będzie 800 zł, 1800 zł, 2800 zł za MWh, to i tak tę cenę zapłacimy, choć oczywiście ze strasznymi problemami.
Czy tę „niezbędność” górnictwa przyspieszyła wojna w Ukrainie?
Wszyscy zdali sobie sprawę, że nie możemy się opierać na gazie, który stał się źródłem niepewnym. A nie mamy innego źródła gazu niż Rosja, takiego wielkoskalowego. Trochę dostaniemy go dzięki Baltic Pipe, choć tu ciągle jest znak zapytania. Przywozy skroplonego gazu są i będą marginalne. Obietnice amerykańskie są miłe, ale mało realne. Węgiel jest i będzie na długie lata niezbędnym elementem gospodarki. Co więcej – będzie elementem bardzo opłacalnym. Tłumienie górnictwa jest działaniem na szkodę państwa i obywateli.
Co oznacza dla Polaków embargo na rosyjski węgiel? Bo jest on wykorzystywany głównie do ogrzewania indywidualnego domów i w małych elektrociepłowniach.
Embargo to wysokie ceny. Uderzy w najbiedniejszą część społeczeństwa. Mieszkańcy dużych miast z systemowym ciepłem tego być może nie odczują. Za to właściciele domów, których obecnie nie stać na gaz, pompy ciepła – zapłacą najwięcej. Oni do tej pory kupowali węgiel nie dlatego, że go kochają, tylko dlatego, że są do tego zmuszeni.
Ceny na składach już są wysokie, a wzrosną jeszcze bardziej. Przed kryzysem to było 600-800 zł za tonę, teraz 2000-3000 zł. Słowem – embargo uderzy w najbiedniejszych ludzi, to oni zapłacą za wojnę. Zdajemy sobie sprawę z tego, że Ukraina ponosi ogromne jej koszty, co jest oczywiste. Ale już niekoniecznie wiemy, że drugim poszkodowanym krajem jest właśnie Polska. To nie tylko 50 mld zł na uchodźców, ale też wyższe koszty ogrzewania, i to tych najbiedniejszych ludzi.
Jak powinna zachować się UE w kwestiach energetyki na czas wojny?
Przede wszystkim nie powinno się wykonywać gwałtownych ruchów. Wojny, nawet te najdłuższe, kiedyś się kończą. Trzeba będzie poukładać nowy ład, porozumieć się z sąsiadami. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że czy będziemy chcieli, czy też nie – to od rosyjskiego gazu nie uciekniemy. Może lepiej importować go od kraju neutralnego, a nie wrogiego. Niepotrzebnie robimy sobie wroga blisko, a przyjaciela daleko, za oceanem. Gaz to nie tylko energetyka, ale też np. produkcja nawozów. Ich ceny już dramatycznie wzrosły.
Prof. Jerzy Buzek przedstawił w ubiegłym tygodniu swój pomysł reformy systemu EU ETS, który ma spore szanse na wejście w życie. Zaproponował, aby ograniczyć system ETS wyłącznie do podmiotów, które potrzebują uprawnień, by realizować działalność. Chodzi o firmy energetyczne, ciepłownicze i przemysł energochłonny. Jak pan ocenia tę propozycję?
Anglicy mają takie powiedzenie: „Za mało i za późno”. I ono do tej propozycji bardzo pasuje. EU ETS został do życia powołany w 2005 roku. Jego celem było nałożenie podatku na paliwa kopalne za emisję CO2, aby opłacalna stała się energia odnawialna. Przez wiele lat to się nie udawało. Ceny praw do emisji były stosunkowo niskie. Komisja Europejska wprowadzała pewne zmiany, ale nie była w stanie skutecznie tego rynku zmanipulować.
Wtedy, około roku 2017, zapadła specjalna decyzja KE, by wpuścić fundusze finansowe – rekiny rynku finansowego, aby rozbujały rynek. I to się udało. Ceny z 5 euro za tonę doszły do 30 euro, a potem do 50 i 70 euro. Teraz ceny się ustabilizowały. Finansiści, którzy grają na rynku, wyjaśniają, że zarabiają na zmienności cen, a nie na wzrostach i spadkach. Jeśli cena jest stała, to nie jest to dobry biznes i trzeba z niego się wycofać. Obecnie CO2 dla funduszy przestał być atrakcyjny, one już swoje zarobiły.
I tak się wycofują, bez względu na to, jakie propozycje będzie składać prof. Buzek.
Mimo ich wycofania się, ceny utrzymają się na poziomie 30-40 euro?
Tak, i to spowoduje, że energia konwencjonalna będzie kosztowała 800-1000 MWh przy koszcie wytworzenia 300 zł i to jest niezły zysk. Za energię z wiatraków budowanych do 2015 r., które działają w systemie tzw. zielonych certyfikatów, w grudniu płaciło się 1000 zł za MWh, przy koszcie własnym producenta poniżej 100 zł. To tym bardziej potężne zarobki.
Pieniądze z energetyki konwencjonalnej będą nadal transferowane do OZE. A OZE to nie jest „pan Wiatrak”, tylko ma producenta i właściciela. Najwięcej zarobią na tym producenci wiatraków i ogniw fotowoltaicznych, czyli firmy z Europy Zachodniej. My też wytransferujemy do nich pieniądze. Z samych tylko farm morskich będzie to około 140 mld zł. Z kolei ogniwa fotowoltaiczne są wytwarzane w Azji, ale na licencji krajów Europy Zachodniej, która pobiera za to olbrzymie opłaty.
Podaje się nieoficjalnie, że Chińczyk zarabia około 40 proc., a reszta płynie do Europy. To olbrzymi biznes, który firmy zachodnioeuropejskie będą starały się jak najdłużej utrzymać. Na szczęście minął już okres tzw. wielkiej smuty dla węgla. Teraz już wiemy, że jest on potrzebny i trzeba go hołubić, m.in. dlatego, że jak nie ma słońca, to prądu nie produkują panele, a jak nie ma wiatru, to stoją wiatraki.